Naszym „towarzyszom niedoli” –

Jadze, Pawłowi i “Kaśce” dedykuję

“Turcja jest wolnym krajem i możecie poruszać się gdzie chcecie”…..

…….usłyszeliśmy uspokajające słowa wypowiedziane przez przedstawiciela lokalnych władz tureckich.

Mniej optymistyczny w wyrażaniu swoich opinii był polski konsul w Stambule, do którego zgłosiliśmy się zaraz po przyjeździe do tego miasta.

Nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji, Turcja jest w stanie wojny z Grecją. Nie dogadali się co do dalszego statusu Cypru podzielonego pomiędzy te dwa kraje . Nikt z nas nie wie jak może zakończyć się ta niewypowiedziana, ale realnie trwająca wojna.

Szczególnie uważajcie na drogach, transporty wojskowe nie przestrzegają żadnych reguł. Poruszają się z maksymalną prędkością, podobno zdarzały się przypadki zepchnięcia pojazdów cywilnych z drogi.

Jak wyjedziecie ze Stambułu nasza placówka nie będzie w stanie Wam pomóc!?!.

Przecież mówiłem, że ich widziałem jak skręcali za rogiem, powiedział Kurdebele więc ruszyliśmy z kopyta naszą załadowaną po dach Nyską.

Żuk obładowany sprzętem i zapasami żywności do granic nieprzyzwoitości znikał w oddali (przynajmniej tak nam się zdawało).

To Oni, to Oni, przekrzykiwaliśmy się nawzajem pokazując palcami oddalający się szybko pojazd.
Niestety było to na długo przed erą telefonów komórkowych i dopiero w Gorzowie Wlkp. ze stacji benzynowej postanowiliśmy zadzwonić do Klubu…..

…. Po dwóch godzinach oczekiwania Żuk z piskiem opon zatrzymał się nieopodal nas…

Nie będę opowiadał co usłyszeliśmy o sobie, bo nie sądzę, aby ktokolwiek z czytelników był tym zainteresowany.

Wyjeżdżając ze Szczecina na pierwszą zagraniczną wyprawę Klubu WODOŁAZY do Turcji, ustawiliśmy nasze samochody tyłem do siebie, tak aby było łatwiej je załadować.

Na sygnał ruszyliśmy w drogę, niestety w przeciwne strony i różnymi ulicami.

Załoga naszego pojazdu, podekscytowana wyprawą, od samego startu miała zwidy tak charakterystyczne dla choroby dekompresyjnej. Ciągle widzieliśmy przed sobą naszego Żuka, pędzącego przed nami. Nasi koledzy siedzący w Żuku okazali się bardziej odpornymi na tę dolegliwość i przytomnie, nie zobaczywszy nas przed sobą, ani za sobą!?, zawrócili rozsądnie pod Klub…..

Mieliśmy w planie dotrzeć w rejon niewielkiego tureckiego miasteczka Kusadasi leżącego nad brzegiem Morza Egejskiego.

Podobno w tym rejonie miały być doskonałe miejsca nurkowe dostępne z brzegu.

Tak przynajmniej wspominał o tym Edek Ceronik, który dwa lata wcześniej dotarł w te rejony, pewnie jako pierwszy na Świecie, Fiatem 126p.

Droga wiodła nas przez Żilinę, Budapeszt, Bukareszt, Trnowo, Istambuł, Izmir.
uż prawie na miejscu, bo w Izmirze, poradzono nam , żeby z uwagi na trwająca wojnę nie pchać się „tak daleko”.

…. Jedźcie do Seferihisar, w pobliżu miasteczka są doskonałe miejsca biwakowe, oraz świątynia Dionizosa w leżącym nieopodal miasteczku Teos.

Podobno pod wodą znajdują się ruiny miasta i portu, które pochłonęło morze podczas jednego z trzęsień ziemi ok. 1000 lat temu. Powinno się wam spodobać…..

Zorganizowanie wyprawy nurkowej do Turcji w latach 70 było dla nas prawdziwym wyzwaniem.

Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że z uwagi na dość szczupłe zasoby „dewizowe” musieliśmy zabrać ze sobą dosłownie WSZYSTKO co było niezbędne, żeby nie tylko bezpiecznie pokonać te kilka tysięcy kilometrów, ale również wyżywić się podczas całej kilkutygodniowej wyprawy.

Nie do wyobrażenia jest , na dzisiejsze czasy, że każdy z nas miał w kieszeni niewiele ponad 100USD. Tylko tyle i AŻ TYLE można było w tamtych czasach oficjalnie kupić i legalnie wywieźć z Kraju.

Praktycznie wszystkie te pieniądze zostały zdeponowane u Pawła, prezesa Klubu, a jednocześnie kierownika wyprawy. Musiały nam one wystarczyć na zakupy paliwa, opłaty drogowe, przeprawy, no i na jakieś nieprzewidziane wydatki czekające nas „po drodze”.

Bardzo dokładnie określiliśmy kto z nas czym ma się zająć i za co odpowiada.

Jaga, lekarz wyprawy, zajęła się przygotowywaniem wszystkich niezbędnych, jej zdaniem, medykamentów i tak się „porobiło” , że mieliśmy skrzynię po aparacie Mors P3 wypakowaną plastrami, bandażami, antybiotykami, narzędziami chirurgicznymi, wodą utlenioną, jodyną, oraz spirytusem do dezynfekcji i „znieczulania” (wersja oficjalna).

Jednym słowem szpital powiatowy w „pigułce”.
Mnie , jako „największemu” specjaliście od przetwórstwa, przypadła rola przygotowania konserw.

Były to czasy, że w sklepach, poza wiecznie uśmiechniętymi ekspedientkami i tzw. „gołymi hakami” nie było prawie niczego, a mięsa w szczególności. Dzięki rozległym znajomością udało nam się w końcu kupić kilkanaście kilogramów różnych mięs.

Puszki załatwiliśmy w zaprzyjaźnionych Zakładach Przetwórczych „Gryf”. Tam również zamówiony mieliśmy autoklaw. Termin sterylizacji gotowego już przetworu był także ustalony. Zabraliśmy się więc z zapałem do pracy i w ciągu kilku dni udało nam się wyprodukować naprawdę doskonałe i smaczne konserwy.

Sprzęt nurkowy, sprężarka, butle, obciążenie, skafandry itp., wszystko pieczołowicie podrasowane i przeglądnięte zostało załadowane na Żuka, który również przeszedł gruntowny remont włącznie z wymianą chłodnicy.

Był to najmłodszy , najpiękniejszy element tego pojazdu połyskujący matową świeżością nowego lakieru.

Niestety później okazało się , że chłopcy zostali wpuszczeni w przysłowiowe maliny i starą dobrą chłodnicę, „zaprzyjaźniony” mechanik (po kosztach) wymienił im na polakierowany złom uszczelniony, jak się później okazało, fusami od kawy i to na dodatek zbożowej!?.

Byliśmy na trasie jednym z wolniej poruszających się „zestawów” drogowych.

Na autostradach z trudem udawało nam się osiągnąć minimalną , przewidzianą przepisami prędkość, czyli 70km/godz.

Szczególnie podczas wielokilometrowych podjazdów.

Często musieliśmy stawać na parkingach, aby dać nieco wytchnąć „zdyszanemu” silnikowi Żuka i dolać wody do nieszczelnej chłodnicy. Zdecydowanie nasza (polska) myśl techniczna tego okresu nie była dostosowana do wymogów komunikacyjnych Zachodniego Świata.

Wreszcie, z niemałym trudem, zmęczeni i „trochę wymięci” dotarliśmy na plażę w miejscowości Seferihisar.
Jak z pod ziemi zjawił się wojskowy patrol z pytaniem co TU robimy!?

Z rozbrajającą szczerością opowiedzieliśmy dowódcy kim jesteśmy i w jakim celu przyjechaliśmy.

Ok,

usłyszeliśmy,

…proszę jednak po zmierzchu nie oddalać się od obozu i pod żadnym pozorem nie zbliżać się do brzegu morskiego w rejonie „tamtych wzgórz”, pokazał palcem niewysokie, porośnięte krzakami wzniesienia. Moi żołnierze będą strzelać bez ostrzeżenia….

Jakoś nie specjalnie przejęliśmy się jego słowami, dookoła było spokojnie, a błękitne morze leniwie szeptało niewielkimi falami, zapraszając do kąpieli.

Tak bardzo byliśmy zmęczeni i szczęśliwi, że udało nam się bezpiecznie dotrzeć do tego pięknego miejsca, że nie zwróciliśmy uwagi na opustoszałe letniskowe domki stojące w niewielkiej odległości od nas.

Nie zwróciliśmy uwagi nawet na to, że poza nami i wojskiem w najbliższej okolicy nie było „żywego ducha”. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jednak naprawdę trwa TUTAJ wojna. Nie mieliśmy też pojęcia, że na pobliskiej, doskonale widocznej, wyspie Samos stacjonuje ponad 30 tysięczny grecki garnizon.

Już niebawem okazać się miało, jak drogo mogła nas kosztować nasza niewiedza, naiwność i brak „socjalistycznej czujności”.

Zatoczka nad którą rozbiliśmy obóz była idealnym miejscem do pierwszych zanurzeń. Łagodnie opadające piaszczyste dno nie stwarzało żadnych problemów i bez kłopotu, bezpośrednio z brzegu zaliczyliśmy pierwsze nasze nurkowania.
No prawie bez problemu i kłopotu, bo zaraz pierwszego dnia Jaga przekonała się jak bardzo trudne do usunięcia są kolce jeżowców, których spore kolonie „znaleźliśmy niechcący” w pobliżu.

Po dwóch dniach udało nam się spuścić na wodę nasz ponton, a zatankowany miejscowym paliwem silnik bez trudu , praktycznie za pierwszym razem, odpalił.

Mogliśmy wyruszyć w zatokę na głębsze wody.

Pod koniec każdego dnia zjawiali się u nas żołnierze tureccy i przesiadywali przy ognisku do późnych godzin wieczornych. Okazało się niebawem, że turecka „odmiana” islamu nie jest tak ortodoksyjna, więc nasz polski jarzębiak bardzo szybko został przez nich zaakceptowany i to z dużym zadowoleniem.

Wyglądało na to, że zadzierzgnięte zostały, na szczeblu lokalnym, więzy „odwiecznej” polsko-tureckiej przyjaźni.

Turcy okazali się tak uprzejmi, że udostępnili nam jeden ze swoich pojazdów terenowych. Zawieźli nas wszystkich do miasteczka Teos i leżących nieopodal niego ruin świątyni Dionizosa.

Bardzo nam się tam spodobało, szczególnie, gdy oficer dowodzący tym odcinkiem obrony potwierdził, to co usłyszeliśmy w Izmirze o zatopionym przez trzęsienie ziemi porcie.

Następnego dnia również przy wydatnej pomocy dwóch, czy trzech szeregowców tureckich przetransportowaliśmy cały nasz sprzęt nurkowy na wybrzeże miasteczka Teos i zanurzyliśmy się w „starym” kanale portowym.

Niebawem okazało się, że nie były przesadzone opowieści o zatopionym starożytnym mieście i porcie. 2-3m obryw ciągnący się na przestrzeni kilkuset metrów, resztki schodów, fragmenty kamiennych budowli i połamanych kolumn wyraźnie wskazywały na to, że tragedia sprzed 1000 lat była faktem.

Szczęśliwie miałem już za sobą, zrobione i wywołane w warunkach obozowych, filmy testowe i miałem nadzieję, że prawidłowo dobieram wartości przysłony na moim Zenicie i równie precyzyjnie nastawiam wszystkie parametry w kamerze Admira 16, którą również miałem w swoim posiadaniu.
Kamera wyposażona była w prostą, ale niezawodną, wykonaną z plexi, obudowę do zdjęć podwodnych.

Trochę to brzmi skomplikowanie, ale w latach 70 nikomu się nie śniło, że kilkadziesiąt lat później prawie każdy będzie mógł zrobić dobre zdjęcia podwodne, bo współczesny sprzęt na to pozwoli praktycznie wszystkim.

Jednak wówczas nie było odpowiednich światłomierzy do pracy pod wodą (przynajmniej my ich nie mieliśmy) i należało parametry ustawień aparatu dobrać doświadczalnie.

Nasze doświadczenie w fotografii podwodnej w tym okresie czasu było także mizerne.

Stąd też to „całe” laboratorium fotograficzne – odczynniki chemiczne, koreksy, termometry, kuwety, a nawet specjalna czarna płachta, którą się przykrywałem wywołując zdjęcia.

Z dnia na dzień przybywało nam naświetlonych negatywów i diapozytywów. Miałem nadzieję, że po powrocie do domu będzie co oglądać i o czym wspominać.

Wizyty „naszych” tureckich, mocno już zaprzyjaźnionych, żołnierzy stały się codziennym rytuałem. Przywiezione zapasy „środków dezynfekujących” topniały w zastraszającym tempie. Nieuchronnie zbliżał się czas wyjazdu.

Oficer dowodzący jednostką rozlokowaną na pobliskich wzgórzach przydzielił nam paru żołnierzy, którzy pomagali w klarowniu sprzętu i porządkowaniu terenu po obozowisku.

Planowaliśmy wyruszyć następnego dnia zaraz po śniadaniu.

Nie spiesząc się powoli jechaliśmy przez budzące się z nocnego snu miasteczko.

Na jednym ze skrzyżowań, w centrum, zobaczyliśmy bardzo dobrze znanego nam żołnierza. Stał w hełmie zapiętym pod brodą, z pistoletem maszynowym niedbale przewieszonym przez ramię. Chcieliśmy pokiwać mu na pożegnanie, jednak gdy tylko nas zobaczył wyszedł na jezdnię i z oficjalnym (tak nam się zdawało) uśmiechem skierował nas w stronę widniejącego nieopodal posterunku żandarmerii.
Chłopaki stanęły na wysokości zadania, pewnie chcą nas oficjalnie pożegnać…..

powiedział ktoś z nas

….a ja chętnie napiję się przed drogą takiej samej , doskonałej herbaty jaką nas kiedyś poczęstowali,…..

powiedziała Jaga

Dwóch wojskowych prokuratorów po cywilnemu i jeden „kapiący od złota” mundurowy pojawili się na dziedzińcu posterunku wraz z ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.

No i zaczęło się.

Wystawiony jak do paradnej musztry pluton żandarmów sprawnie otoczył nas kierując w nasza stronę matowo połyskujące lufy karabinów automatycznych M16. Nawet tłumacz okazał się zbędny, wymowne gesty, tego „kapiącego od złota”, nie pozostawiały cienia wątpliwości co mamy robić.

Wszystkie nasze bagaże wylądowały na klepisku dziedzińca nieopodal rzeczki, a właściwie, lekko cuchnącego ścieku przepływającego przez sam środek placu . Nie mieliśmy wątpliwości, że wyszkoleni w „pruskim drylu” żandarmi nie zawahają się ani chwili z wykonaniem KAŻDEGO rozkazu, gdyby zaszła taka konieczność.

Kolejny gest , poparty ruchem karabinu najbliżej stojącego i już wiedzieliśmy, że zawartość naszych toreb, plecaków i pojemników musimy własnoręcznie wysypać obok samochodów.

Jeden z obecnych przy rewizji żandarmów śledzący uważnie za naszymi ruchami wprawnie wybierał z coraz to większej sterty rzeczy osobistych, sprzętu nurkowego i ubrań kasety z filmami i odkładał je do stojącego nieopodal pudła.
Z żalem patrzyliśmy , jak kilkanaście „dni zdjęciowych” znika bezpowrotnie w budynku żandarmerii.

Na oddzielną „kupę” zostały „wypreparowane” wszystkie nasze zbiory zoologiczne, szyjki amfor i pięknie porośnięte koralowcami, resztki wapiennych budowli portu i miasteczka Teos, które udało nam się wydobyć z dna morskiego.

Kilka nerwowych godzin zabrało nam posegregowanie i powtórne spakowanie sprzętu i naszych rzeczy osobistych.

Na własnej skórze przekonaliśmy się wówczas, jak musieli się czuć nasi rodacy w podobnych okolicznościach w czasie II Wojny Światowej zarówno po rosyjskiej, jak po niemieckiej stronie „nowej granicy” zafundowanej nam przez okupantów po 17.09.1939 roku.

Zmęczeni i zestresowani do granic nieprzyzwoitości, nie mieliśmy chęci , ani nastroju, żeby myśleć o tak „przyziemnych sprawach”, jak kolacja. Nie myjąc się nawet poszliśmy spać.

Rozlokowaliśmy się, w samochodach starając się jak najszybciej usnąć. Nie wiedzieliśmy co nas może czekać następnego dnia.

Koło 2 w nocy, obudziło mnie intensywne brzęczenie i piekące swędzenie na czole i rękach. W samochodzie roiło się od komarów. Nie pomagało odganianie się, klepanie, rozcieranie i drapanie. Trzeba było wymyślić coś znacznie bardziej radykalnego. Leszek, czy też Paweł wpadł na pomysł, żeby zapalić tzw. „łatkę na gorąco”. Nie zastanawialiśmy się ani chwili i niebawem , charakterystyczny pachnący siarką gęsty biały dym, wypełnił wszystkie zakamarki, szczelnie zamkniętej Nyski.

„Odetchnęliśmy” z ulgą, jeżeli w tej sytuacji, w ogóle można było mówić o oddychaniu. Oczy łzawiły, w gardle drapało i piekło, ale za to nie słyszeliśmy już tego cholernego brzęczenia i na naszym ciele nie pojawiały się nowe ślady ukąszeń komarzych kłujek.

Z trudem udało nam się powtórnie zasnąć.
Otępiali i otumanieni upojną nocą, nie w pełni zdawaliśmy sobie sprawę gdzie jedziemy.

Obok kierowcy siedział uzbrojony po zęby żandarm, a my wszyscy stłoczeni jak śledzie w tyle samochodu kiwaliśmy się na boki wykorzystując poranną jazdę do krótkiej drzemki.

Koło godziny 14, czy 15 drzwi sali sądowej otworzyły się z trzaskiem i pokazały się w nich niewesołe twarze Pawła i Zbyszka, którzy jako jedyni uczestniczyli w procesie.

SĄD WOJSKOWY OKREGU IZMIR uniewinnił nas od zarzutu szpiegostwa na rzecz Armii Greckiej i przekazał pod jurysdykcję Sądu Cywilnego.

Proces odbędzie się jutro o godzinie 10.

…. powiedział zmęczonym i przygnębionym głosem Paweł.

Głodni, spragnieni, z niewesołymi minami wracaliśmy na „przytulne” podwórko miejscowej żandarmerii.

Czekała nas kolejna upojna noc.

Źródłem naszych nocnych niepokojów okazał się płynący nieopodal ściek. Nawet w dzień nad samą wodą i na z lekka tylko porośniętych skarpkach roiło się od różnej maści owadów, dla których staliśmy się poprzedniej nocy długo oczekiwanymi żywicielami.

Świadomi zagrożenia już od zmierzchu, okadzaliśmy jedynym dostępnym w tym czasie preparatem ratowniczym nasze samochody, a przy okazji i nas samych.

Noc minęła znacznie spokojniej. Tak samo jak poprzedniego dnia w towarzystwie uzbrojonego , tym razem jedynie w broń krótką, żandarma pojechaliśmy do Izmiru.

Zaparkowaliśmy naszą Nyskę pod tym samym co i w dniu wczorajszym ponurym gmaszyskiem.
Znowu tylko Paweł i Zbyszek zostali wpuszczeni na salę sądową. Nam i naszemu mundurowemu stróżowi z ciekawością przyglądali się inni delikwenci czekający na zatłoczonym korytarzu na swoją kolej.

Po mniej więcej dwóch, lub trzech godzinach drzwi uchyliły się nieoczekiwanie i spoceni, ale uśmiechnięci tym razem, pojawili się w nich nasi koledzy.

ZOSTALIŚMY UNIEWINNIENI,

chociaż początkowe zarzuty brzmiały bardzo poważnie:

…. przygotowywanie podejść desantowych dla garnizonu greckiego stacjonującego na pobliskiej wyspie Samos…..

Najważniejszym punktem naszej obrony, jak się w końcu okazało , było to, że nie mieliśmy w swoich paszportach wbitych wiz greckich.

Nie mieliśmy wiz, bo nie zgodził się na to Paweł kilkanaście tygodni wcześniej, gdy załatwialiśmy wszystkie wyjazdowe formalności.

Wtedy byliśmy wściekli na niego, że nie uda nam się odwiedzić kolejnego kraju. Teraz okazało się, że jednak miał rację.

Nie zdając sobie z tego sprawy, byliśmy cały czas pod baczną obserwacją tureckich posterunków.

Codzienne wizyty żołnierzy i żandarmów miały na celu dyskretne patrzenie nam na ręce. Każde nasze wypłyniecie w zatokę, każde użycie sondy pomiarowej, robienie zdjęć, szczególnie moje testowe filmy, z którymi z dumą wszystkim się chwaliłem , a wreszcie nurkowania były skrupulatnie odnotowywane.

Nie docierało do nas, że pod zdawkową uprzejmością kryje się z premedytacją prowadzona praca kontrwywiadowcza.
…..nie chciałem wam , mówić, ale właśnie w rejonie Izmiru pod koniec XIX stulecia rozpoczęła się eksterminacja Ormian, która do roku 1916 pochłonęła od 1,2 – 1,5 mln ofiar.

Był to tak naprawdę pierwszy w nowożytnej historii holokaust, w którym uczestniczyli poza Turkami i Kurdami również Niemcy.

Nie wyobrażacie sobie jak byłem wystraszony, bo co to dla „nich” wpakować do więzienia jeszcze paru Polaków…..

powiedział Paweł, gdy już znaleźliśmy się w samochodzie.

Nikt z nas do samego końca, nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Dopiero wiele, wiele lat później zobaczyłem film jaki emitowała polska telewizja. Film pokazujący jedno z tureckich więzień i panujące w nim „porządki”.

Pamiętam, jak z zapartym tchem siedziałem przed telewizorem i dopiero wówczas dotarło do mnie jak „blisko” byliśmy od tego, żeby na własnej skórze doświadczyć wszystkiego tego co przed chwilą „przeżyłem” wygodnie siedząc w fotelu.

Pamiętam, że bez „mrugnięcia okiem” zgodziliśmy się wówczas z Pawłem, że należy maksymalnie skrócić nasz pobyt w Turcji i jak najprędzej opuścić jej „gościnne progi”.

Praktycznie z jednym tylko noclegiem na trasie dotarliśmy szczęśliwie do granicy turecko – bułgarskiej. Z niepokojem przeszliśmy odprawę graniczną po tureckiej stronie i z radością wjechaliśmy na terytorium Bułgarii.

Odetchnęliśmy z ulgą.
W Sofii zrobiliśmy WSZYSTKIE NIEZBĘDNE zakupy. Najbardziej popularne i poszukiwane w tym czasie przez „znawców” alkohole, „Słoneczny Brzeg” i „Pliska” przyjemnie brzdąkały w czasie jazdy.

Postanowiliśmy , że spotkamy się niebawem w mniejszym gronie w Zieleniewie nad jez. Miedwie i spokojnie delektując się tymi słonecznymi koncentratami i weselnym tortem powspominamy to co nas spotkało, ale to już…

….zupełnie inna historia.

Marzec 2007 – ale tak naprawdę lato 1974r