Jak daleko sięgnę pamięcią to zawsze chciałem nurkować. Poza „rozbrajaniem” powojennych pozostałości i „produkcją” uzbrojenia był to mój główny kierunek działania.

Po raz pierwszy w płetwach (zielone Raje) pływałem na jeziorze Niegocin w końcówce lat 50. Były to płetwy o kilka numerów za duże, jednak z uwagi na ich konstrukcję bez kłopotu udało się dopasować je do moich nóg – wystarczyło po prostu skrócić pasek obejmujący piętę poprzez włożenie kawałka drewnianego kołka i owinięcie wszystkiego plastrem używanym do mocowania opatrunków. Radocha była ogromna gdy „jak burza” pływałem wzdłuż tratew przygotowanych do spławu. Pływałem szybciej niż narybek szczupaka który „uwięziony” pomiędzy pniami drewna czasami ścigał się ze mną.

Pierwsza maskę (równie doskonałą i także zieloną) nałożyłem mniej więcej w tym samym czasie. Pierwsze próby nurkowania w niej o „mały włos” nie zakończyły się tragicznie. Na plaży w Gdyni, w wodzie mniej więcej do ramion, położyłem się na piersiach i wykonałam klasyczny scyzoryk. Wtedy jeszcze nie wiedziałem że tak się ten sposób zanurzenia nazywa. W tej samej sekundzie przywaliłem głową o dno. Coś mi chrupnęło w szyi i obojczyku, maska zawinęła się na moim nosie, a ja z trudem, kaszląc i prychając wygramoliłem się na powierzchnię. Jeszcze przez kilka tygodni czułem, że moja głowa niezbyt pewnie trzyma się na kręgosłupie szyjnym.

Pierwszy mój aparat nurkowy został zrobiony z metalowej rury (pojemnika) którą znalazłem na plaży po kolejnych Dniach Morza. Rura długości ok. 1m i średnicy ok. 10cm była pojemnikiem z jakiego wystrzeliwano największe (jakie widziałem) rakiety spadochronowe. Ta właśnie rura została zatkana korkiem wyciętym z polocelu (tworzywo używane do produkcji uspławnień sieci rybackich) w którym zrobiłem otwór o takiej średnicy aby zmieściła się tam ok. 0,5m długości plastikowa elastyczna rurka zakończona ustnikiem. Oczywiście żeby to „urządzenie” mogło działać na przeciwległym końcu pojemnika zrobiłem niewielki otwór przez który do pojemnika mogła dostawać się woda „sprężają nieco” powietrze w pojemniku ułatwiając tym samym wzięcie oddechu. Kłopot z tym „urządzeniem” był jedynie taki że trzeba było w miarę możliwości trzymać je pionowo (stroną z wężem oddechowym do góry). Pojemnik obciążony był 1 kg koką ołowiu. Trzeba było bardzo uważać żeby nie zachłysnąć się wodą która po 1-2 wdechach dostawała się do węża.

Prymitywnie ale skutecznie.

Próby nurkowania w masce przeciwgazowej którą przygotowywałem do wykorzystania pod wodą nie powiodły się bo moja babcia zrezygnowała z finansowania zakupu i prawie już gotową maskę (razem z rurą) musiałem oddać koledze. Chyba dobrze się stało, bo nie jestem pewien czy udałoby mi się przeżyć kolejne wejścia dowody. Idea działania tego zestawu była prosta – chciałem być tak jak słoń idący po dnie rzeki i oddychający przez uniesioną nad wodę trąbą. W drugiej, czy też w trzeciej klasie szkoły podstawowej pojęcia nie miałem (nie przerabialiśmy jeszcze tego) że nie miałem najmniejszych szans na swobodne oddychanie przy pomocy wystającej ponad powierzchnię wody rury.

Jak to naprawdę jest z TYM NURKOWANIEM dowiedziałem się dopiero na studiach gdy zostałem w 1965 roku członkiem Naukowego Koła Badań Podwodnych przy Katedrze Inżynierii Rybackiej Wyższej Szkoły Rolniczej w Olsztynie. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie spotkałem się z tak długą nazwą Klubu Nurkowego jak ta powyżej.

W 1966 roku, pierwszy raz w życiu, zanurzyłem się pod wodę z aparatem powietrznym MORS to był początek mojej przygody z nurkowaniem, która trwa do dnia dzisiejszego.

Historia

Sprzęt