Bułgaria to od 2007r jeden z najmłodszych członków (razem z Rumunią) Unii Europejskiej

Jednak to kraj o wiekowych tradycjach.

Pod koniec 7 wieku (681r) w tym rejonie świata (nad brzegami Morza Czarnego i w ogóle w Europie) istniały tylko 3 państwa – Zachodnie Rzymskie Imperium, Wschodnie Rzymskie Imperium (BIZANCJUM), oraz właśnie BUŁGARIA.

Nie wszyscy zapewne wiedzą, że to właśnie na bułgarskiej ziemi odkryto najstarsze w historii ludzkości wyroby ze złota.

Z 300 pomników kultury i fenomenów przyrody włączonych do spisu UNESCO w Bułgarii jest ich 9.

Przemysł kosmetyczny na świecie nie może obejść się bez olejku różanego. 80% światowego zapotrzebowania na ten specyfik produkowane jest właśnie w Bułgarii.

Tutaj też znajduje się jedyna na świecie DOLINA RÓŻ.

Bułgaria to również kraina doskonałego , znawcy mówią najlepszego, jogurtu. Chyba właśnie dzięki niemu, tak wielu Bułgarów osiąga sędziwy wiek.

Maleńka Bułgaria, to kraina o najstarszych udokumentowanych wzmiankach dotyczących produkcji wina.

Wina ze starożytnej Tracji wymieniane były już przez Homera w Iliadzie i Odysei.

Bułgaria to również i w dzisiejszych czasach jeden z większych światowych producentów win.

Szczególnie takich , jak chociażby „Sofia” , ale to również producent doskonałych znanych na całym świecie, gatunków jak na przykład Święty Trifon, Traminer, Mavrud, Pamid, Dimyat, Gamza, Misket, Melnik i wielu, wielu innych.

Ogólnie na terenie Bułgarii produkuje się obecnie ponad 25 rodzajów win białych i czerwonych z zarejestrowanymi znakami handlowym .

Jeszcze zupełnie niedawno rząd bułgarski w rozliczeniu za udzieloną na zakup zboża pożyczkę spłacał Polsce swoje należności, między innym, właśnie winem.

W Bułgarii odkryto i opisano ponad 550 źródeł doskonałych wód mineralnych, z czego ponad 80% to mineralne wody lecznicze np. „Gorna Banja”, która aktualnie trafia do naszego Kraju, to także wody „Stanisława” , „Izumrudnaja” , „Hissaria”, „Szipkovo”, „Bratsigovo”, „Trakia”, i wiele, wiele innych. W ich produkcji Bułgaria zajmuje 6 miejsce w Europie.
Cesarze rzymscy bardzo chętnie korzystali z dobrodziejstwa leczniczego tych wód.

Gdy w roku 1977 w kosmos wystrzelone zostały sondy VOYAGER 1 i VOYAGER 2 na ich „pokładzie” umieszczona została złota płytka z przesłaniem do pozaziemskich istot, na której oprócz (miedzy innymi) 9 Symfonii Bethovena znalazła się również ludowa pieśń z bułgarskich Rodopów.

Bułgaria to kraj na styku cywilizacji antycznych, to także kraj wielu religii, to prawdziwe „zwierciadło wieków”.

Z niekończącymi się i nie zbadanymi drogami w przeszłość, ze swoimi starymi tradycjami, ale ciągle z młodą twarzą jednym słowem WIECZNA.

Nie kończące się drogi w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, przez góry, doliny, wodę, przez wieki historii, przeplatającej się również i z naszą przeszłością, chociażby przez króla Władysława Warneńczyka, który znalazł śmierć pod kopytami tureckich koni na polu bitwy pod Warną w 1444roku.

To również nasza wspólna teraźniejszość, chociażby przez wino, ser, jogurt, róże, muzykę i coraz intensywniej rozwijającą się turystykę.

To także nasza przyszłość ,rozpatrywana, tylko w aspekcie przynależności do wielokulturowej wspólnoty narodów, jaką jest Unia Europejska.

Po tych drogach możecie pójść i WY drodzy moi, trzeba zrobić tylko ten jeden jedyny krok. Wszystkie wielkie wyprawy, jak wiadomo, zaczynają się od pierwszego , czasami bardzo małego kroku.

Wystarczy kupić bilet na czarterowy samolot i za 1 godz. 40 min jesteśmy na miejscu, czyli w Burgas, lub w Warnie.

Stad już całkiem niedaleko np. do Sozopola gdzie na głębokości 12-18m, na piaszczystym, równym dnie nagle oczom naszym ukazują się rzędy mrocznych kolumn, przypominających stary antyczny las.
W rzeczywistości to las, którego wiek określono mniej więcej na 70mln lat. Unikalny podwodny obiekt, który ściąga tutaj płetwonurków z całego świata.

Praktycznie na całym wybrzeżu Bułgarii można jeszcze do dnia dzisiejszego znaleźć liczne ślady kultury materialnej. Zaczynając od wielu wieków przed naszą erą do dnia dzisiejszego. W rejonie licznych bułgarskich portów znajdujemy na dnie amfory, naczynia, monety, broń, biżuterię.

Czasami są to „zwykłe śmieci”, które pozastawiali tam licznie odwiedzający porty marynarze, czyszcząc po prostu ładownie łodzi, statków i galer ze wszystkich zbędnych przedmiotów.

Ja sam miałem okazję , pierwszy raz w życiu zobaczyć, amforę z przed ponad 7000lat.

Zawsze myślałem, że antyczni żeglarze i handlowcy używali amfor do przewozu wina, zboża, oliwy, czy też kosmetyków.

Jednak dopiero tutaj w Bułgarii mogłem dotknąć prawie nie uszkodzonej amfory z bardzo nietypowym ładunkiem.

Prawie kulista amfora, o śr ok. 50cm i wysokości ok. 80cm załadowana była rudą cyny, nic więc dziwnego, że ważyła ponad 160kg.

Badania zawartości i kształt amfory bez żadnych wątpliwości określiły jej wiek na około 7500lat.

W chwili obecnej jest to jedyny w Europie tak doskonale zachowany egzemplarz.

Krajem, z którego amfora, wraz z ładunkiem, dotarła na Morze Czarne były tereny współczesnej Hiszpanii.

W końcu 2007r, czy też w 2008 obiegła świat sensacyjna wiadomość o znalezisku jakiego dokonał Robert Ballard (ten który w 1985 roku odnalazł Titanica). Bezzałogowy pojazd nurkujący znalazł na dnie Morza Czarnego wrak prawdopodobnie greckiego statku z ponad 2500lat.

Znalezisko to okrzyknięto „epokowym” !?

Jak w takim razie należałoby określić znalezienie na samym brzegi , wśród przybrzeżnych skał amfory z ponad 7000 lat liczącą historią?

Znalezisko to zdaje się przeczyć tezie Ballarda, że biblijny potop, to „wlanie się” wód Morza Śródziemnego do Morza Czarnego. Miało się to wydarzyć właśnie ok. 7500 lat temu. Amfora, którą „miałem w rękach” dobitnie świadczy, że istniało już „wówczas” komunikacyjne połączenie obu mórz i teza o potopie w tych czasach to raczej bardzo kontrowersyjna hipoteza.
Zresztą to nie jedyne znalezisko moich bułgarskich kolegów. W ich zasobach są również doskonale zachowane monety, w tym i monety bite w Polsce w czasach Zygmunta Starego!?

Monety przypadkowo znalezione w przybrzeżnych piaskach.

Te i cała masa innych znalezisk dobitnie świadczy o szerokich kontaktach jakie mieli z całym ówczesnym światem mieszkańcy tych krain zwanych dzisiaj Bułgarią.

To właśnie dzięki moim bułgarskim kolegom miałem okazję znaleźć się w niezwykle urokliwym miejscu. To dzięki ich zaproszeniu mogłem uczestniczyć w pracach podwodnych polegających na wydobyciu śruby i wału silnika z zatopionej przy brzegu jednostki handlowej bułgarskiego armatora.

Jednostki która dokonała żywota w niecodzienny sposób.

Została ona przeznaczona na „żyletki” przez komunistyczne władze, ale nie w stoczni, jak to zwykle bywa, ale w zacisznej zatoczce, przy urokliwym brzegu, nad którym trzymała wielowiekową straż latarnia moska pamiętająca jeszcze rzymskie czasy.

Statek, a raczej dwa statki zostały podholowane do brzegu i na niewielkiej (10-20m) głębokości zatopione. Odzyskaniem złomu, czyli pocięciem zatopionych jednostek miała się zająć kooperatywna Firma. Czyli jakiś taki niezbyt jasny z punktu widzenia twór gospodarczy z okresu „późnego Żiwkowa”.

Coś co w zamyśle miało przynieść krociowe zyski prywatnym i półprywatnym przedsiębiorcom powiązanym z państwowym przemysłem stoczniowym nie zostało zrealizowane.

Socjalizm upał, niegdysiejsi decydenci rozbiegli się w popłochu, nierzadko emigrując poza granice, unosząc ze sobą dobra (czasami zdrowie i życie) nagromadzone w czasie gdy trzymali stery państwowej nawy.

To co miało przynieść krociowe zyski zostało porzucone i porastając roślinami, „wynajmując” swoje przepastne przestrzenie siedliskowe licznym krabom, rybom, skorupiakom, głowonogom i innym stałym mieszkańcom tego podwodnego carstwa, czekało na lepsze czasy. Czasy które nastąpiły dopiero całkiem niedawno.
Kilka lat temu w miejsce „katastrofy” powrócili ludzie, którzy postanowili dokończyć dzieło oczyszczania i pozyskiwania złomu metali jakich nieprzebranym dostarczycielem były zatopione statki.

Pogoda była piękna, morze spokojne, słońce pracowicie świeciło od bladego świtu do wieczora, doskonałe nadmorskie powietrze sprężone do 200at czekało w butlach nieopodal miejsca mojego zamieszkania.

Dawno już nie miałem takiej przyjemności w nurkowaniu. Nie dość, że woda ciepła, spokojna, ani śladu falowania, prądu ani na przysłowiowe lekarstwo to jeszcze wspaniale wyglądające, majestatyczne fragmenty poszycia, niemal kompletne sekcje potężnego wielocylindrowego silnika i co najważniejsze potężny kilkunastometrowy wał i wielka, ponad 4m średnicy śruba. W całości porośnięte, zasiedlone i obrośnięte wszystkim tym co tylko żyło w tej doskonale nasłonecznionej i prześwietlonej zatoczce.

Moi bułgarscy koledzy zgodnie z wypracowaną technologią prac podwodnych z wielkim zaangażowaniem nie tracąc ani minuty, ani litra z cennego powietrza pracowali, pracowali i pracowali starając się przygotować do wydobycia wał i śrubę.

Oni pracowali, a ja starając się im jak najmniej przeszkadzać pływałem dookoła, raz nad nimi, raz z boku, niekiedy wchodząc pod ich stanowisko pracy i robiłem zdjęcia. Dziesiątki i setki wspaniałych zdjęć , zdjęć jakich nigdy wcześniej nie udało mi się podczas mojej wieloletniej praktyki nurkowej wykonać.

„Boza” to bardzo charakterystyczny dla Bułgarii napój, przygotowany z drożdży, prosa i kukurydzy – to klasyczne 3 w 1 – gasi pragnienie, uzupełnia mikroelementy i zastępuje lunch podawany koło południa w „innych krajach”.

Tak wyglądał i nasz południowy posiłek uzupełniony solidną porcją schłodzonego w morskiej wodzie arbuza , lub melona. Czasami gdy temperatura i zmęczenie brały górę nad głodem wystarczył łyk wody, lub schłodzone w turystycznej lodowce piwo.

Chylące się ku zachodowi słońce było sygnałem zakończenia prac.

Nie śpiesząc się powoli klarowaliśmy sprzęt, ładując skafandry i butle do samochodów zaparkowanych na rozlatującym się ze starości, upałów i niewłaściwie dobranej mieszanki betonu z okresu kiedy jeszcze (podobnie jak i u nas) cały naród budował socjalizm.
Do miejsca zamieszkania w miejscowości Sabla było kilka kilometrów dość dobrej drogi pachnącej gazem i ropą naftową. „Nafty” która z sykiem, bulgotem, mruczeniem , jak najedzony kot przelewała się kilometrami rur do stojących nieopodal cystern. Zadziwiające zjawisko, nigdy wcześniej nie widziałem tak zorganizowanego wydobycia tego podstawowego dla naszej współczesnej gospodarki paliwa.

Najmilej wspominam wieczory spędzone w tej ”zapomnianej przez turystów” enklawie. Szczególnie utkwiła mi w pamięci lokalna atrakcja jaką była artezyjska studnia z której zardzewiałą rura wylewała się z szumem i parskaniem ciepła , pachnąca siarkowodorem i naftą brunatno złocista woda.

Duża przyjemnością było postać przez kilka minut pod tym specyficznym „prysznicem”. Oczywiście należało spokojnie odczekać swoje kilka, a nierzadko i kilkadziesiąt minut, w kolejce, bo ta lokalna łaźnia z wielkim upodobaniem wykorzystywana była zarówno przez okolicznych mieszkańców, jak i przez nielicznych turystów zamieszkujących pobliskie kwatery i jeden niewielki pensjonat.

Pensjonat którego właściciel ze znawstwem i z dużą przyjemnością nadzorował przygotowywanie miejscowych specjałów i z dużą wprawą nalewał i roznosił zamówione trunki.

Zwykle siadaliśmy tam wszyscy do zasłużonej kolacji. Na początek , jak to było w zwyczaju, wypijaliśmy szklaneczkę miejscowej produkcji śliwowicy, czy też innego wynalazku powstającego z winogronowych wytłoków.

Potem, celem uzupełnienia wypoconych w ciągu całego dnia, soli mineralnych delektowaliśmy się dobrze schłodzonym piwem, lub buteleczką miejscowego , bardzo smacznego wina.

O smażonych rybach, serze, sałatkach nie wspominam, bo to się rozumie samo przez się, że wymienione wyżej trunki były jedynie dodatkiem do zasadniczych dań.

Późną nocą, gdy za oknami , stojącej nad samym brzegiem restauracji, granica pomiędzy niebem i morskim horyzontem zlewała się w jedno, a gospodarze zaczynali wyłączać palące się nad stołami oświetlenie. Wstawaliśmy i powoli, aby nie zakłócić szybkimi krokami wszędobylskiej ciszy udawaliśmy się do swoich pokojów. Nawet komary unoszące się chmarami nad naszymi głowami dotrzymywały niewypowiedzianego rozejmu i nie traktowały nas jak swoistej stołówki. Może zresztą brak zainteresowania był wynikiem tej specyficznej wieczornej kąpieli, a może miejscowi krwiopijcy nie gustowali w napojach, którymi byliśmy w przyzwoity sposób wysyceni.
Kolejny dzień naszej pracy miał być tym najważniejszym. Właśnie tego ostatniego dnia mojego pobytu w tym urokliwym i zaskakująco interesującym miejscu miała się odbyć długo przez wszystkich oczekiwana operacja podniesienia z dna morskiego potężnego wału i jeszcze większej śruby.

Razem ponad 30 ton najlepszej gatunkowo stali i brązu.

Było prawie bezwietrznie a powierzchnia wody lśniła jak dobrze wypolerowane złociste zwierciadło. Wielkie „worki” z linowymi zawiesiami z pluskiem i szelestem lądowały na powierzchni morza i prawie NATYCHMIAST znikały pod powierzchnią wciągane wprawnymi rękoma pracującej pod wodą ekipy.

Z zapartym tchem – zużywałem w ten sposób znacznie mniej powietrza – śledziłem jak z niekształtnych form , tak jak poczwarka zmienia się w motyla, tak one zaczynały pęcznieć i zwiększać swoją objętość, potężnieć i z coraz większą siłą starając się podnieść z dna tę zardzewiała kupę żelastwa.

Zająłem miejsce w pierwszym rzędzie, a może nawet i w loży dla najbardziej uprzywilejowanych widzów na wszelki wypadek kryjąc się nieco za potężna płytą burty.

Kilka metrów poniżej widziałem krzątających się nurków z butlami powietrza w rękach. Z butlami z których z sykiem wydostawało się coraz więcej powietrza , powietrza które w kontrolowany sposób wypełniało do granic możliwości i wytrzymałości ponad metrowej objętości worki – balony „powietrznego dźwigu”.

Długo NIC się nie działo!

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki balony i potężny ciężar do którego były podczepione w tumanach mniejszych i większych, coraz większych bąbli powietrza ruszył w stronę powierzchni.

Niesamowicie, piękna, zapierająca dech w piersiach i jednocześnie niezmiernie groźna dla wszystkich przebywających w tym czasie pod wodą operacja inżynieryjna dobiegła końca.

Dotransportowanie potężnego ładunku do brzegu, gdzie czekał już wcześniej zamówiony dźwig to była już tzw. „małe piwo” . Zresztą wieczorem, jak można się domyślać nasze spotkanie nie skończyło się na jednym piwie!
Droga do Warny w klimatyzowanym samochodzie przebiegła szybko i bez problemów. Na dworcu autobusowym panował jak zwykle niesamowity tłok. Zabiegani i zaaferowani podróżni tak byli zajęci pilnowaniem swojego bagażu i wypatrywaniem numerów podstawianych autobusów, że nie mieli ani czasu, ani ochoty rozglądać się dookoła. Szkoda, bo już na skraju betonowej płyty parkingu roztaczał się wspaniały widok na błękitne wody błyszczącego w oddali Morza , nie wiadomo dlaczego nazwanego Czarnym.

Szkoda, że nikt z nich nie miał czasu ani ochoty rozglądać się dookoła, mógłby poza błękitnym blaskiem morskiej wody zobaczyć również potężne śmietnisko, które prawdopodobnie było specyficznym fundamentem licznych zbudowanych nieopodal domów i płyty autobusowego parkingu na którym stało wiele pojazdów i ja miedzy nimi.

Nadszedł czas kiedy już bezwzględnie musiałem się ewakuować, następnego dnia wcześnie rano miałem samolot do Katowic.

Lato 2008