Motto:

“Krok po kroku niszczyli wieloryby, dopóki wszystkie nie wyginęły i wiatr i morze nie odzyskały tego lądu w niezakłócone posiadanie”

Nansen 1920

…….Niech jasny szlag trafi to cholerne miasto Amsterdam, a piekło niech pochłonie wszystkich jego kupców, w pierwszej kolejności tych z Amsterdamskiej Izby Handlowej.

Nawet ci złodzieje i krwiopijcy z Middelburg, Vlissingen, Delft, a nawet z Rotterdamu, którzy maja piece obok nas, nie są w stanie doścignąć ich w nieustannej gonitwie za wielorybami.

To przez ich zachłanność staje teraz przy kotle razem z dwoma podobnymi do mnie wychudzonymi chłopakami i mieszam powoli długą żerdzią gotujące się kawałki wielorybiego sadła.

Do końca wachty zostały jeszcze 3 długie godziny.

Nie mogę się już doczekać dźwięku dzwonu, wtedy będę mógł wreszcie odwiązać od tego cholernego draga moją zmiażdżoną dłoń i ostrożnie zejść po pełnej wielorybich odpadków śliskiej pochylni, dojść do kantyny i napić się rumu.

Rum to jedyna przyjemność jaka mnie tu spotyka. Jedynie on pozwala mi wytrzymać ten nieznośny fetor i smród rozkładających sie tusz wielorybich , zjełczałego tłuszczu zmieszanego z wonią świeżo wytopionego tranu.

Przez pierwsze kilka dni myślałem, że nie wytrzymam.

Ból zmiażdżonej, byle jak opatrzonej dłoni,, był silniejszy niż przesiąkający wszystko smród i osiadające na ubraniu, twarzy i dłoniach lepkie, cuchnące sadze.

Tak strasznie daleko jest mój rodzinny , tak bardzo ukochany kraj, Kraj Basków…….

O mieście Smeerenburg, pięknym mieście na dalekiej północy, gdzie kilka tysięcy ludzi żyło w dobrobycie i dostatku. Gdzie po skończonej pracy przechadzali się oni całymi rodzinami po nadbrzeżnych bulwarach, pili słodkie trunki, jedli wyszukane potrawy w licznych tawernach i oberżach opowiadali żeglarze docierający do naszego portu.

Najdokładniej opowiadał o nim kapitan holenderskiego brygu FREYA , który zawinął do naszego miasteczka po wodę i prowiant.

Było to w Roku Pańskim 1640, właśnie wróciliśmy z udanego polowania na Zatoce Biskajskiej.

Dwie nasze lodzie przyholowały do portu pięknego, prawie 20m wieloryba. To dzięki mojemu wprawnemu rzutowi harpun utkwił głęboko pomiędzy jego zebrami nie dając żadnych szans na długie nurkowanie.

Po kliku godzinach walki, zmęczonego , wykrwawionego i praktycznie uduszonego własną krwią wieloryba dobiliśmy długą lancą.

Zgromadzony na nabrzeżu tłum wiwatował na naszą cześć. Holenderski kapitan kupił od nas fiszbiny i ambrę, był bardzo zadowolony ze zrobionego interesu.

Przy winie opowiadał o mieście Smerenburg, gdzie takie wieloryby jak upolowany przez nas” łowi się” setkami. Opowiadał o bogactwach jakie zdobywali pracujący tam ludzie, o swoim bracie, który właśnie zbierał załogę na kolejną ekspedycję na Spitzbergen…..

…..Miałem dostać łódź z dobrze wyszkoloną załogą i part w zyskach od upolowanych wielorybów.

Już jeden dobry waleń dawał tyle tranu, fiszbinów i ambry, ze zwracał koszty całej wielomiesięcznej wyprawy…….

……..Za 78 st. szer. geogr. z gęstej mgły wyłoniła się nagle angielska kanonierka, zmuszając nas do zatrzymania i do wydania całego sprzętu do polowań, oraz znacznej części naszych zapasów. Korzystając z mgły i zamieszania, zostawiając dwie łodzie z wioślarzami udało nam się uciec.

Klucząc między lodami po 3 dniach dopłynęliśmy wreszcie do wyspy Amsterdamoya i bezpiecznie zakotwiczyliśmy przy plaży. Dwa dni wyładowywaliśmy to co nam jeszcze zostało w ładowni.

Smród gnijących resztek wielorybich trzewi, przenikliwa woń gotującego się w 3m miedzianych kotłach tranu mieszały się ze smrodem dymu z palonych kości, oraz resztek tłuszczu i skóry pozostałych po wytopie tranu którymi podsycano ogień.

Szczury wielkie jak koty nic sobie nie robiły z krzątających się przy piecach i namiotach ludzi…..

…..Harpun nie leżał mi w ręku, tak jak mój ulubiony ukradziony przez Anglików.
Wioślarze tez byli nowicjuszami pracującymi uprzednio przy ćwiartowaniu tłuszczu, jedynie sternik Hans miał niejakie doświadczenie.

Wcześnie rano, które nic a nic nie różniło się od wieczora, bo słońce i tak cały czas było wysoko nad horyzontem dźwięk dzwonu obwieścił zaoczenie wielorybów.

Lódź była przygotowana, ruszyliśmy więc co sił i na granicy paku lodowego zobaczyliśmy kilka, tak charakterystycznych fontann wody i pary z oddechu trzech wielkich cielsk.

Jeszcze kilka minut i zrównaliśmy się z największym z nich.

Harpun wbił się bardzo głęboko chociaż pod złym katem. Zranione zwierze błyskawicznie zniknęło pod powierzchnią wody, wyrzucając ogonem wielką bryłę lodu, która spadając uderzyła w dziób naszej łodzi zmiażdżyła mi dłoń, i splątała odwijającą się z sykiem linę.

Jedna z pętli złapała moją pogruchotaną rękę. Ostatnie co zobaczyłem zanim straciłem przytomność uderzając o lód to znikająca pod wodą łódź z całą załogą .

Po kilku godzinach, a może i dniach, znalazła mnie załoga drugiej naszej łodzi.

Jak zdejmowali mnie obolałego, zamarzniętego prawie na kość i krwawiącego z lodowej kry, na którą wyrzuciła mnie lina i łaskawie zostawiła, ponownie straciłem przytomność.

Mojej łodzi, moich wioślarzy i Hansa nigdy więcej nie zobaczyliśmy.

Nie spotkaliśmy też nigdy wieloryba, na którego polowałem…..

Do tego właśnie miejsca, położonego na północno wschodnim cyplu wyspy Amsterdamoya “jechałem” prawie 30 lat.

Na początku lat 80 w domu prof. Wiktora Schramma w Poznaniu odbyło się jedno z nieformalnych spotkań Klubu Polarnego na które także zostałem zaproszony.

Panowie Wiktor i Tomasz Schramm, Stanisław Siedlecki i Mirek Kuraś opowiadali o swoim, zakończonym sukcesem rejsie dookoła archipelagu Svalbard.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo robiono to już wielokrotnie. Jednak nikt przed nimi, ani nikt po nich, nie dokonał tego w odkryto pokładowej 4,5m laminatowej łodzi na dodatek , z jednym tylko, przyczepnym, 25kM silnikiem.
Ja sam używałem identycznej łodzi w szkoleniach płetwonurków, jednak wyłącznie na jeziorach, łódka ta wcale nie była zbyt duża.

Na spotkaniu pojawił się również Dariusz Bogucki kap jachtu “Gedania”.

Długo rozmawialiśmy planując wspólną wyprawę na Spitzbergen, właśnie w rejon wyspy Amsterdamoya. Bardzo chciałem sprawdzić co pozostało tam po prawie 200 latach intensywnej działalności ludzkiej.

Miejsce to, czyli Smeerenburg (miasto tłuszczu- miasto wielorybiego tranu), było w XVII i XVIII wieku największą bazą wielorybniczą na Świecie.

Niestety pogmatwane koleje losu, zmiany w polityce, nie tylko polskiej , nie pozwoliły zrealizować naszych planów.

Dopiero jesienią 2006r, zupełnie przypadkowo, na stronie klubowej Piotrka Kędzi znalazłem informacje o planowanej na lipiec 2007r wyprawie żeglarsko – nurkowej na Spitzbergen.

Nie zastanawiałem się ani przez moment.

I stało się tak, że 1 lipca 2007r po dość długiej (ale za to najtańszej z możliwych) podróży lotniczej “wylądowaliśmy” na pokładzie jachtu “SELMA”, który czekał na nas przy nabrzeżu portu w Longeberen. Prawie niezwłoczne, korzystając ze sprzyjających wiatrów ruszyliśmy na północ.

Archipelag Svalbard został odkryty w roku 1596 przez Barentsa (początkowo traktowano go jako część Grenlandii). W dziennikach okrętowych wyprawy opisywano dziesiątki, a może nawet setki wielorybów pływających w okolicznych fiordach .

Pierwszego wieloryba upolowano tam w roku 1612.

W roku 1617 powstał Smeerenburg.

W 1640 roku na kotwicowisku wokół cypla wyspy Amsterdamoya kotwiczyło jednorazowo do kilkudziesięciu statków.

Z literatury i moich własnych wyliczeń wynikało, że na wodach archipelagu upolowano i oprawiono w oparciu o liczne bazy lądowe, należące do różnych państw, ponad 40 000 wielorybów.
Z tej liczby ponad 10 000 przerobiono właśnie w Smeerenburg. Przebywało tam w sezonie ok 200 ludzi zatrudnionych głównie przy rozbiórce tusz i przerobie wielorybiego tłuszczu na tran.

Bywały lata, ze zimowało w Smeerenburgu kilkunastu ochotników, ale szkorbut i białe niedźwiedzie zbierały swoją daninę więc bardzo szybko zrezygnowano z tego.

Między bajki można włożyć opowieści o wielkim mieście na dalekiej północy……

W 1710 roku ustają połowy w okolicznych fiordach i ustaje przerób wielorybich tusz w oparciu o lądowe bazy……

Po kilkunastu godzinach rejsu dopłynęliśmy do cypla, na którym zobaczyliśmy “wygrzewające” sie na plaży stado morsów. Nieopodal pożywiał się młody humbak.

Aparaty fotograficzne grzały się w naszych dłoniach czekając na pojawienie się charakterystycznego wydechu i nie mniej charakterystycznej płetwy.
Sesja zdjęciowa zakończyła się powodzeniem i ruszyliśmy dalej na północ.

Z plaży wyspy Danskoya, z której wystartował w ostatnią swoją podróż balonem Andree zrobiliśmy pierwsze nurkowania.

Byliśmy zaskoczeni ilością balastu jaki każdy z nas musiał na siebie włożyć. Bardzo słona woda, aluminiowe butle i dość grube ocieplacze wymagały specjalnego dociążenia. Praktycznie każdy z nas zabierał ze sobą pod wodę ok 20 kg ołowiu.

Było w miarę ciepło i słonecznie, widoczność pod wodą 6-8 m, temp wody 4-5 st. Celsjusza. Piaszczyste dno porośnięte było kępami laminarii. W toni wodnej unosiły się liczne organizmy planktonowe, przysmak wielorybów fiszbinowych, których już niestety więcej nie spotkaliśmy.

Wieczorem, albo rano, (w zasadzie przestało mieć to dla nas jakiekolwiek znaczenie) dopłynęliśmy do Zatoki Smeerenburg. Uzbrojeni w rakietnice i radiotelefony, objuczeni sprzętem filmowo – fotograficznym ruszyliśmy prawie wszyscy na brzeg w poszukiwaniu śladów dawnej świetności tej największej w XVII i XVIII w. bazy wielorybniczej .
Tysiące sztuk (ton) drewna dryftowego przygnanego prądami z dalekiej Syberii zaścielało pobliskie plaże. Tundra zieleniła się i mieniła wielością kolorów kwitnących już o tej porze polarnych kwiatów.

Byliśmy zaskoczeni ciszą i majestatem lodowców widocznych dookoła. Kilka grobów, w których grzebano zmarłych poszukiwaczy wielorybiego tranu nie było w stanie zaćmić naszego zachwytu nad ta krainą

Na plaży znaleźliśmy pozostałości po fundamentach pieców, w których umieszczone były kadzie do wytopu wielorybiego tłuszczu. Dumnie prężyły “pierś” pozostawione na brzegu taczki i samotna ławeczka, jedyne sprzęty jakich nie zabrano , lub o które nie upomniało się morze.

Straszyły resztki domostw dających schronienie pracującym tam przed wiekami ludziom.

Dookoła prawie „słodkiego jeziorka” leżały resztki wielorybich kości. Część z nich nosiła wyraźne ślady nadpalenia.

Spory fragment kości czaszki, z którego wydobyto najcenniejszą w ówczesnym Świecie substancje – ambrę, dopełniał widoku. Okoliczne góry i spływające z nich majestatycznie lodowce przyglądały się ciekawie naszym poczynaniom.

Wybraliśmy najciekawsze , naszym zdaniem , miejsce nurkowe na następny dzień (a może ten sam tylko nieco później). Postanowiliśmy sprawdzić czy cokolwiek zachowało się pod woda z tej prawie 200 letniej działalności ludzkiej w tym owianym legendami miejscu.

Po śniadaniu, a może po kolacji, sam juz nie wiem, ubrałem się i z Piotrkiem, oraz Rafałem (Ziomalem) wskoczyliśmy do wody. Podpłynęliśmy do łańcucha kotwicznego i powoli zanurzyliśmy się pod wodę.

Bardzo słaby prąd nie przeszkadzał nam w nurkowaniu. Kotwica zaczepiła prawidłowo o dno na głębokości ok 16m.

Zatoczyliśmy krąg w promieniu kilku m od niej, osiągając maksymalną głębokość ok 20m ruszyliśmy powoli, tak jak ustaliliśmy na pokładzie, w kierunku oddalonego o kilkaset m brzegu.

Głębokość stopniowo się zmniejszała, rzadkie kępy laminarii zakotwiczone na piaszczystym dnie stanowiły doskonale schronienie dla licznych krabów i ślimaków.

To naprawdę było doskonale kotwicowisko, niestety ani śladu nie było tam ( jak sobie wiele lat temu wyobrażałem) stosów wielorybich kości objedzonych przez kraby i wypolerowanych przez piasek i prądy morskie.
Po ok 40 min wylądowaliśmy na piaszczystej plaży skąd po następnych kilkunastu minutach zabrał nas nasz ponton.

Było to bardzo sympatyczne, spokojne nurkowanie.

Nie udało się nam znaleźć wielorybich kości pod wodą, ani nic z dawnych sprzętów jakie na pewno pogubili ówcześni żeglarze przeładowując swój dobytek ze statków na łodzie.

Matka natura upomniała się o swoje, przywracając prawie pierwotny wygląd tego miejsca również pod woda.

Nie udało nam się niczego znaleźć, ale…..

udało nam się spełnić nasze marzenia.

W moim przypadku wieloletnie marzenia o nurkowaniu w tym właśnie miejscu.

W drogę powrotną ruszyliśmy trochę zmęczeni , trochę zmarznięci, trochę niewyspani. Kapitan naszego jachtu tak pokierował jednostką, że kolo godz. 3 rano (to juz wiem na pewno) podpłynął prawie pod czoło majestatycznie schodzącego do wody lodowca.

Właśnie wtedy większości z nas udało się spełnić kolejne marzenie……

Whisky z lodem, którego wiek obliczyliśmy licząc wprawnie “na słojach” na 15000 – 20000 lat smakowała wyśmienicie.

Uwalniające się z sykiem i ” trzaskiem” pęcherzyki wiekowego gazu mocno uderzały w głowę.Postanowiliśmy więc spróbować lodu z następnego ajsberga, oczywiście z kolejną buteleczką.

Tak nam ten zestaw zasmakował, że zapomnieliśmy zupełnie o Neptunie.

Zapomnieliśmy podzielić się z NIM chociaż jedną szklaneczką. Długo nie musieliśmy czekać na reakcje Boga Mórz i Oceanów na nasze niestosowne zachowanie.

Ruszyliśmy spokojnie w drogę powrotną.

Po opuszczeniu Magdalenn Fiordu, gdzie złożyliśmy niespodziewaną wizytę ornitologom z Gdańska Neptun pokazał co potrafi.
Ponad 40 godzin halsowaliśmy pod wiatr i prąd, wspomagając się dodatkowo silnikiem ledwo zdążyliśmy na samolot, który odlatywał (chyba) o 02.30

Kilkoro z naszej załogi osobiście oddawało hołd Jego Wysokości.

W tym pospiechu nie udało nam się niestety dotrzeć do miasteczka górniczego Barentsburg, gdzie do dzisiaj działa jedna z ostatnich rosyjskich kopalń węgla kamiennego na Spitzbergenie.

Może następnym razem!?

Niedaleko Longeberen pogoda się poprawiła, a wiatr nareszcie zaczął wiać we właściwą stronę, więc udało nam się złożyć wizytę na kolejnym lodowcu, gdzie na krach odpoczywało parę fok.

Tak naprawdę nie spotkaliśmy w naszej wyprawie tylko białych niedźwiedzi, ale pewnie to dobrze, bo jak powiedzieli znajomi Rosjanie, to i lepiej, bo różnie z tymi spotkaniami bywa!

Mam nadzieje, że teraz bez problemu będę mógł dyskutować o tym pięknym archipelagu ze wszystkimi polarnikami jakich spotkam.

Szczególnie chciałbym się zobaczyć z Mirkiem Kurasiem, dzięki któremu znalazłem się tutaj, a z którym to, miedzy innymi, szukałem przez kilka miesięcy złota w Andach, stosując również techniki nurkowe.

…………..ale to już zupełnie inna historia

Luty 2008