Było lato 1969 roku. Obóz mięliśmy już rozplanowany.

Powoli rozstawialiśmy namioty i zastanawialiśmy się kto dzisiaj będzie miał dyżur w kuchni. Do Mechelinek nad Zat. Pucką zjechaliśmy prawie z całej Polski. Jedyny w Polsce i jeden z niewielu w krajach “Obozu Socjalistycznego” Wydziałów Rybackich rozpoczynał pierwszy rok badań podwodnych nad biologią wodorostów, widlika i morszczynu.

Rok wcześniej Zakład Przetwórczy w Pucku rozpoczął produkcję preparatu (podłoża do hodowli bakterii) agar-agar, właśnie z tych wodorostów morskich.

Czekaliśmy z niecierpliwością i niepokojem na łódź, która na najbliższe dwa tygodnie miała się stać naszą bazą nurkową.

Następnego dnia przed południem, najpierw coś usłyszeliśmy, potem na plaży pojawiła się, wycofana z eksploatacji szalupa ratunkowa o wdzięcznej nazwie “HUK”. Powodem, dla którego tak nazwano łódkę była prawdopodobnie nadspodziewanie głośna praca silnika.

Kapitan Bogdan i mgr Rysio, pracownicy Krajowego Związku Spółdzielni Rybackich, którym zlecono koordynowanie prac badawczych, z wdziękiem wylądowali na plaży.

Sprzęt osobisty mięliśmy sklarowany, butle naładowane świeżym kaszubskim powietrzem, więc nazajutrz po śniadaniu odbiliśmy od brzegu na pierwsze rekonesansowe nurkowania.

Pozycje nurkowe, wybrane zostały na podstawie informacji przekazanych nam przez załogę kutra eksploatującego wodorosty. To, co zobaczyliśmy pod wodą wyglądało jak ślad po kombajnie zbierającym jednocześnie zboże i sadzącym ziemniaki.

Nie zastanawialiśmy się wtedy, jaki wpływ na środowisko naturalne ma ten rabunkowy sposób eksploatacji dna morskiego jaki wtedy zastosowano.

Naszym zadaniem, było, określenie miejsc, gdzie znajdowały się największe skupiska tych wodorostów, aby ich późniejsza eksploatacja była jak najłatwiejsza.

Do oszacowywania „zasobności” dna morskiego, na którym występował widlik i morszczyn używaliśmy metalowej ramy o boku 1m, którą na sygnał Kapitana Bogdana wyrzucaliśmy z łodzi.

Rama przywiązana była do burty linką, po której schodził pod wodę nurek i pracowicie wybierał do pojemnika wszystko co znalazło się w „obrębie” rzuconego losowo narzędzia ( ramy). Następnie zarówno rama, jak i nurek wraz z wypchanym nierzadko po brzegi pojemnikiem wyciągani byli na łódź i nasz dzielny HUK ruszał na kolejną pozycję, gdzie całą procedurę powtarzano.

Przy okazji udało nam się zrobić dodatkowe pomiary i wyszło nam , że w jednym m2 spokojnie mieści się 19osób i pies na dokładkę.

Wszystkie miejsca poboru wodorostów były skrupulatnie nanoszone na mapę i opisywane. Niestety taki tryb pracy okazał się niezmiernie kłopotliwy i bardzo powolny, szczególnie gdy morze nie było zbyt spokojne.

Aby w wyznaczonym czasie „trwania obozu” zrealizować nakreślony przed sezonem program musieliśmy radykalnie zmienić technikę i technologię poboru prób.

Musieliśmy znacząco przyspieszyć penetrację dna Zatoki. Jedynym sposobem w jaki mogliśmy to zrobić było wypożyczenie z Centralnego Muzeum Morskiego akwaplanu , czyli czegoś „na kształt” podwodnego szybowca. Szybowiec ten był używany przez pracowników Muzeum do przeszukiwania dna morskiego w celach archeologicznych.

Kapitan Bogdan wykonał parę telefonów i następnego dnia mogłem ruszyć w drogę do Gdańska. Nie było specjalnie daleko, a połączenia kolejowe okazały się bardzo dogodne więc już koło południa zameldowałem się na pokładzie „Panny Wodnej” cumującej na Motławie naprzeciw Żurawia.

Leszek i Zbychu przygotowali już to swoje „cudeńko” i czekali tylko na moje przybycie, żeby udzielić mi, w przyśpieszonym trybie, instrukcji obsługi i wyjaśnić podstawowe zasady bezpieczeństwa.

Po wejściu na pokład , nieco mnie zatkało, bo to co zobaczyłem nijak się miało do moich wyobrażeń o tym „pojeździe”. Nawet Leszek z natury miły i uprzejmy jegomość nie ukrywał zniecierpliwienia i z rozbawioną miną zapytał,

….co nie podoba się !?

A co tu się miało podobać? TO co leżało (stało!?) na pokładzie Panny Wodnej było skrzyżowaniem łóżka polowego ze skrzynką na ogórki, której „dno” wykonane było z kawałka szyby okiennej. Opierało się (stało!?) TOTO na niezbyt dokładnie przyciętych oparciach od typowego w tym czasie fotela wypoczynkowego!?.
Zdumienie moje budziła również spora brezentowa płachta, która prawie całkowicie zasłaniała „kabinę pilota”. Całość pomalowana była niezbyt dokładnie czymś w rodzaju ogólno wojskowej farby olejnej zmieszanej z białą emulsją dając w rezultacie dość nieokreślony kolor szaro-zgniło-kremowy.

Malutkie , nieproporcjonalne skrzydełka typu delta sprawiały wrażenie jednostki bojowej z okresu kiedy jeszcze w ogóle nie było samolotów.

No cóż jeżeli TOTO pomoże nam zrealizować nasze badania w przewidywanym czasie, to niech się dzieje Wola Boska.

Podstawowe szkolenie poszło bardzo szybko i sprawnie. Podobno każdy, nawet „średnio rozgarnięty nurek” miał dać sobie radę w pilotowaniu tego dziwnego pojazdu podwodnego. Najważniejsze na co musieliśmy zwrócić uwagę, to to, żeby przed każdym zanurzeniem sprawdzić, czy brezentowa płachta nie jest podwinięta i czy swobodnie leży na plecach nurka. Szczególnie należało sprawdzić, czy przykrywa automat oddechowy.

…to najważniejsze na co musicie za każdym razem zwracać uwagę, bo inaczej przy prędkości większej niż 1 – 1,5 węzła opływająca „kabinę” woda będzie podsysała membranę automatu, co grozi niekontrolowanym i bardzo szybkim wyczerpaniem się powietrza w butli. Sami mieliśmy kilka podbramkowych sytuacji z tym związanych , stąd też ten „brezentowy patent”……

Dobrze jest też pod koniec każdego dnia przeczyścić i zakonserwować styki sygnalizatora zamontowane w prawej rękojeści steru.

Nie wygląda TO zbyt imponująco, ale spełnia swoje zadanie, powinniście być zadowoleni…

….powiedział na zakończenie Leszek

Bardzo szybko uporaliśmy się z pilotowaniem tego podwodnego szybowca. Znacząco wzrosła „wydajność” oględzin dna morskiego. Bez problemu spenetrowaliśmy w wyznaczonym czasie północną część Zatoki Puckiej. Zrobiliśmy także parę „lotów” rekonesansowych pomiędzy Rewą, a ruinami torpedowni stojącymi na wysokości Babich Dołów.

Bardzo lubiłem podczas przelotów „przysiadać” na piaszczystym dnie! Czułem napinającą się linę (łódka cały czas płynęła) i po chwili „mój samolocik” wystrzeliwał jak z katapulty. To naprawdę było to co „niedźwiedzie lubią najbardziej”.

Jednak gdy pewnego pięknego poranka w czasie kolejnego przelotu po przycupnięciu na dnie ostro ruszyłem do przodu kątem oka zobaczyłem przed sobą „cień” czegoś OGROMNEGO. Gwałtownie ściągnąłem stery na siebie, akwaplan poszybował ostro w górę ocierając się ze zgrzytem o wielki, jak dom jednorodzinny, głaz narzutowy pozostawiony na dnie przez cofający się lodowiec. Ciarki przeszły mi po plecach.

Niewiele brakowało, a rozbiłbym się lecąc „samolotem” pod wodą!? Postanowiłem więcej nie „przysiadać” na tym typie pojazdu, a jedynie szybować 2-3m nad dnem , dokładnie tak jak ustaliliśmy….

Wróciłem jednak do tych katapultowych lotów w roku następnym, na nowym , tym razem już naszej konstrukcji akwaplanie.

Ten bezsprzecznie najpiękniejszy w tym czasie na Polskim Wybrzeżu akwaplan nosił dumnie imię WOJTAS (na cześć swojego konstruktora). Był znacznie większy , stabilniejszy i ze zdecydowanie lepiej skonstruowaną „kabiną”. Opływająca pojazd woda nie podsysała już membrany automatu oddechowego, a widoczność do przodu była wprost rewelacyjna.

Badania dna realizowaliśmy w doskonałym tempie, znacznie wyprzedzając założony harmonogram. Zleceniodawca wyraził swoje zadowolenie, a ponieważ szło nam tak doskonale, więc….. Wrzucił nam na „głowę” dodatkową porcję prac.

Mieliśmy w ustalonych miejscach zatopić „kosze/skrzynki” wykonane z profili aluminiowych w całości obciągniętych rybacką siatką. W koszach tych umieszczaliśmy, zmierzoną i bardzo skrupulatnie odważoną ilość morszczynu!? Nasz zleceniodawca w taki to, bardzo prosty sposób planował udowodnić, że możliwa jest , nie tylko rabunkowa eksploatacja dna morskiego, ale że również możliwe będzie w niedalekiej przyszłości hodowanie tych wodorostów na potrzeby naszej , w tym czasie oczywiście „przodującej na Świecie” Gospodarki Narodowej. Połowa obozu minęła jak „z bicza trzasł”. Zbliżało się jedno z większych w tym czasie Świąt Państwowych – 22lipca (dawniej E.Wedel). Zostaliśmy poproszeni przez dowództwo jednostki wojskowej w Babich Dołach o wygłoszenie prelekcji na temat prowadzonych prac podwodnych.

Nasz etatowy wykładowca, czyli Wiesiek, był w swoim żywiole. Ze swadą opowiadał zasłuchanym (lekko przysypiającym) żołnierzom o naszej pracy. Opowiadał dlaczego właśnie tutaj rozbiliśmy nasz obóz i na czym polega nasza praca. Opowiadał ze szczegółami jak przetwarzane są wodorosty i o tym co z nich uzyskujemy. Opowiadał, opowiadał i opowiadał przez prawie dwie godziny, aż sami się dziwiliśmy, że tak ważną misję przyszło nam spełnić. Po dwóch godzinach nasi goście zaczęli się lekko niepokoić, bo końca wykładu nie było widać, a pora kolacji zbliżała się nieuchronnie.

Wreszcie prelegent usłyszał nasze pochrząkiwania, zauważył umowne znaki i przestał….

Rozglądnął się po zdumionych twarzach żołnierzy i starym wojskowym zwyczajem nie zastanawiając się zbytnio spytał, czy są pytania…… ????? Zapadła głucha cisza, po chwili jednak jeden z „ochotników” wypchnięty przez bliżej siedzących kolegów wstał i z powagą w głosie spytał:

PANIE WYKŁADOWCO, chcielibyśmy się dowiedzieć na zakończenie tej interesującej prelekcji co tutaj robicie, oraz, co to jest agar-agar i do czego służy.

Wiesiek stał jeszcze długo z otwartymi ze zdziwienia ustami, a amalgamatowe plomby złowieszczo połyskiwały w jego górnej (lewej) 6 i 7.…..

Niestety niebawem okazało się, że wyszło jak w tym rosyjskim filmie!?

Kiedy to jedna z aktorek mówiła „staram się jak mogę, a mogę niewiele”.

Nasze starania i ciężka ponad dwuletnia praca poszły jak ta przysłowiowa para „w gwizdek”. Ktoś z decydentów wpadł na pomysł, że łatwiej, prościej i w ogóle przyjemniej (z uwagi pewnie na delegacje zagraniczne) jest kupować podłoża do hodowli bakterii na Zachodzie.

Zakład w Pucku został zamknięty, ludzie skierowani na inne ważne odcinki budownictwa socjalistycznego, a nam urwały się „loty nad dnem” Zatok Puckiej i Gdańskiej. Szkoda, bo było to naprawdę ekscytujące przeżycie.

W następnych latach zajęliśmy się pracami podwodnymi na jeziorze Ińsko, …….ale to już zupełnie inna historia

Maj 2008