Motto:

Style i gusty zmieniają się często i radykalnie; każdy wiek, a nawet każdy dziesiątek lat przynosi nowości w każdej dziedzinie, ale nie było epoki obojętnej na blask i cenę złota.

…….było celem marzeń wielu ludzi, którzy niejednokrotnie dla jego zdobycia podejmowali dalekie wyprawy, porzucali rodzinę, domy, aby szukać tego cudownego metalu, który dla niejednego był synonimem szczęścia….. Mieczysław Knobloch

Kto wpadł na ten pomysł żeby transportować te cholerne rury na grzbietach lam!

Mówiłem wam, że tylko muły dadzą sobie radę z takim ciężarem. Mamy jeszcze dwa dni drogi przed sobą, a straciliśmy już 4 lamy, które objuczone ciężarem ponad siły zleciały w przepaść.

Do cholery, jak tak dalej pójdzie to stracimy najważniejszą cześć naszego ekwipunku i nie będziemy mogli zbudować wystarczająco długiego rurociągu.

Nie uda nam się podejść pod czoło wielkiego wału ziemnego jaki pozostawił po sobie cofający się lodowiec. Pamiętajcie o tym, że to najbardziej obiecujące miejsce do rozpoczęcia wydobycia złota.

Sporo wysiłku i pieniędzy kosztowało nas żeby dowiedzieć się gdzie władcy Imperium Słońca wydobywali złoty kruszec.

Zanim jeszcze wyruszyliśmy z Hamburga, dotarła do mnie wiadomość z Nowego Yorku o odkryciu legendarnego miasta Vilcabamba, ostatniej stolicy Imperium. Podobno w nim właśnie schronił się , ostatni władca Imperium Słońca – Manco Inca.

Miał tam umknąć przed wojskami Pizarro razem z ogromnym złotym skarbem. Legendy o El Dorado krążyły z ust do ust po całej Europie, sami wiele o tym słyszeliście.

My nie będziemy tak jak Hiszpanie przez całe dziesięciolecia szukać bezskutecznie złotego skarbu, my idziemy nad Rio del Oro, nad rzekę Lahti, z której Inkowie wydobywali złoto, dużo złota

Wiem doskonale, że jesteśmy na właściwej drodze. Pilnujcie więc lam jak oka w głowie.

Podróż do Peru przez Moskwę, Irlandię, Kanadę i Kubę wlokła się niesamowicie. IŁ 86 po pokonaniu ponad 18 000 km łagodnie wylądował na lotnisku w Limie.

Z Kraju zabraliśmy nie tylko to co niezbędne, aby spokojnie przeżyć pół roku w górach, zabraliśmy także, jakby to dziwnie nie zabrzmiało, sprzęt nurkowy. Mimo prawie 50 kg bagażu, jaki każdy z nas miał ze sobą, udało nam się bardzo szybko i bez problemów przejść kontrolę paszportową i celną.

Lima – Miasto Królów (Ciudad de los Reyes) założone w 1535 r przez Francisco Pizarro, – przywitała nas zachmurzonym niebem, lekką mżawką, trzema wolnymi od pracy dniami i uśmiechającą się przyjaźnie twarzą Roya.

No myślałem że już się na was nie doczekam. Nie byłem też pewien, czy rozpoznam was w tłumie?

Z Rojem spotkaliśmy się kilka lat wcześniej, podczas jego studiów w Polsce, teraz odnowiliśmy znajomość. Ciesząc się że mamy tak doskonałego przewodnika i opiekuna, bez specjalnych konfliktów i niespodzianek z ufnością zanurzyliśmy się w kolorowym tłumie jednego z największych miast tego kontynentu. Dwoma wynajętymi taksówkami w miarę szybko dotarliśmy do jego domu, aby po jednodniowym odpoczynku rozpocząć zaaplikowany nam przez Mirka „program aklimatyzacyjny”.
Mirek jako jedyny z nas, miał za sobą udział w wielu wyprawach w „góry wysokie”, w tym także w Himalaje. On jeden doskonale wiedział co i jak należy robić, aby do minimum zniwelować skutki choroby wysokościowej.

Mieliśmy w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni dotrzeć do Boliwii i wyruszyć w góry gdzie na wysokości 3500m npm. czekało na nas ZŁOTO, D U U U Ż Ż Ż Ż O O O ZŁOTA.

Pierwszym punktem naszej aklimatyzacji miała być najzwyklejsza podróż pociągiem.

Tak nam się przynajmniej zdawało.

Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie to , że w ciągu niespełna 4 godzin mieliśmy dotrzeć na wysokość ponad 4700m n.p.m.

Dla nas, mieszańców Kraju nad Wisłą, dodatkową atrakcją było też to, że tę linię kolejową zaprojektował i nadzorował jej budowę nasz rodak inż. Ernest Malinowski.

W roku 1876 kiedy została oddana do eksploatacji uznano ją za arcydzieło światowej sztuki inżynierskiej, za jeden z cudów techniki.

Moje pierwsze zetknięcie z górami wysokimi objawiło się szumem w uszach i dziwnie uginającymi się nogami.

Obyło się jednak bez pomocy pielęgniarza, który biegał zaaferowany po wagonach wspomagając tlenem z pojemnika co bardziej wrażliwych podróżnych. Zatrzymał się na dłużej niedaleko nas, przy delikwencie, który jak się okazało, stracił przytomność.

Zrozumieliśmy wtedy, że nie będzie łatwo, tym bardziej, że mieliśmy nieść ze sobą cały nasz dobytek, bagatela, każdy mniej więcej po 30kg. Reszta zaopatrzenia miała powędrować z nami na grzbietach lam.

Z miejscowości Oroya, końcowej stacji, do której dotarliśmy koło południa, wyruszyliśmy autobusem.

Kierowca pędził z zawrotną prędkością w stronę oceanu w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
Na poboczach zatłoczonej, pełnej ostrych zakrętów drogi, co chwilę widać było krzyże i wraki samochodów, wszystkich tych, którym nie udało się dokończyć podróży.

Mimo zawrotów głowy, z każdą minutą było jednak coraz lepiej, ustępowało kołatanie serca i permanentna zadyszka.

No i jak było spytał , z szelmowskim uśmiechem Roy, czekający na nas z wyśmienitą, peruwiańską kolacją.Nasze zmęczone twarze i wystraszone oczy mówiły same za siebie. Nie było lekko. Mniej więcej po tygodniu pożegnaliśmy gościnne progi peruwiańskiego przyjaciela i ruszyliśmy na spotkanie naszej przygody. Pierwszy postój zaplanowaliśmy w Nazca, w miejscu sławnym z wyrytych na płaskowyżu rysunków.

Myśleliśmy, dokładnie tak jak to było przedstawione we wszystkich dostępnych przewodnikach turystycznych, że zobaczymy wyryte w skałach rysunki.

Dopiero na miejscu okazało się, że te „wyryte” rysunki to tak naprawdę „pozamiatane” w doskonały sposób kamyki!?.

To właśnie te „puste” miejsca po owych kamykach układały się w linie tworzące figury geometryczne i zwierzęta.

Wrażenie niesamowite, że przez tyle setek, a może tysięcy lat wiejące tu wiatry nie dały rady i nie zamazały tych obrazów. Najdziwniejszym okazało się też to , że większość z tych rysunków można oglądać jedynie z dużej wysokości np. z samolotu.

Możecie nocować u mnie. Właśnie w moim hotelu zatrzymują się wszyscy Polacy przyjeżdżający do Nazca. Własnym uszom nie wierzyliśmy, facet który to mówił w bezbłędny sposób potrafił rozpoznać język w jakim rozmawialiśmy.

W latach 80 nie było to zbyt częste i powszechne zjawisko, nasi rodacy nieczęsto tu zaglądali.
Hotelik leżał nieopodal, a my byliśmy zmęczeni, więc nie zastanawialiśmy się zbyt długo.

Po kilku minutach leżeliśmy już w czystej pościeli wsłuchując się w odgłosy nocy.

Cały następny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie wszystkiego co było w naszym zasięgu.

Środków wystarczyło na tzw. trasę lądową, której główną atrakcją były ruiny świątyni inkaskiej, akwedukty i specjalna wieża obserwacyjna skąd mieliśmy możliwość podziwiać dwie z kilkunastu figur.

Przelot samolotem i oglądnięcie całości zostawiliśmy sobie na lepsze czasy.

Kolejnym etapem naszej podróży aklimatyzacyjnej miało być leżące na wysokości, 2800m n.p.m. miasto Arequipa. Nic się nie martwicie spróbujemy zdobyć dla was miejsca w autobusie odjeżdżającym koło południa, a jeżeli i to się nie uda to pojedziecie następnego dnia innymi liniami.

Powiedział zaprzyjaźniony już z nami właściciel hotelu..

Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Opatrzność, lub jak kto woli Los wziął nas pod swoje opiekuńcze skrzydła……

Mieliśmy zarezerwowane bilety na autobus odjeżdżający wczesnym rankiem. Zmęczeni i niewyspani zjawiliśmy się bladym świtem na przystanku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy autobus przemknął obok nas wzbijając tumany kurzu. Nie zatrzymał się również następny, a potem jeszcze jeden.

Dopiero koło południa udało nam się dostać do pojazdu jadącego do naszego celu.

Zdenerwowani, że straciliśmy tyle cennego czasu rozglądaliśmy się ponuro po okolicy.

Na drugi dzień, zbliżając się do Arequipy spostrzegliśmy rozbity na skałach jeden z tych autobusów, które nas nie zabrały.

Kierowca naszego pojazdu zwolnił i to co zobaczyliśmy wywołało „gęsią skórę” na naszych plecach.
Jednej trzeciej autobusu nie było, tzn. była, ale „wprasowana” w skały na zakręcie.

Już na miejscu dowiedzieliśmy się, że z 50 osób podróżujących tym autobusem zginęło 13 , a 33 zostały ranne.

Jeszcze nie nasza pora pomyśleliśmy, ale nie czuliśmy się już tak pewnie na górskich trasach, które przychodziło pokonywać nam miejscowymi środkami transportu.

Kolejny etap podróży to kolejne wyzwania i kolejna porcja mocnych wrażeń.

Naładowany ponad miarę i ponad środek ciężkości autobus zachowywał się na zakrętach jak przysłowiowa „wańka wstańka”. 400kg drutu zbrojeniowego i sterta bagaży umieszczona na dachu powodowała, że co chwilę doskonale widziałem dno kilkusetmetrowej przepaści. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć samemu.

Z duszą na ramieniu i z ulgą w sercu doczekaliśmy zmierzchu i niedługo po zachodzie słońca dotarliśmy do Cusco ostatniej stolicy Imperium Słońca.

Cusco to najbardziej atrakcyjne, najciekawsze miasto Peru. Dotarliśmy tam po wielogodzinnej , męczącej podróży, cali, zdrowi i ze wszystkimi bagażami, co zakrawało na cud.

Zatrzymaliśmy się u znajomych Mirka. Prowadzili oni firmę turystyczną organizującą, nie tylko wspinaczkę i trekingi, ale również spływy po rzece Urubamba.

Po rozlokowaniu się w naszej tymczasowej kwaterze wtopiliśmy się w wielobarwny tłum stałych mieszkańców miasta, złodziei zjeżdżających tu z całego Peru na gościnne występy, pucybutów, handlarzy, wszelkiego rodzaju naganiaczy hotelowych i restauracyjnych, ulicznych grajków i wymieniaczy pieniędzy.

Co chwilę otrzymywaliśmy wspaniałe , oczywiście najlepsze

w mieście propozycje.

Po kilku godzinach doskonale wiedzieliśmy, że miasto to żyje z turystów i dla turystów.

Cusco chociaż położone w rozległej andyjskiej dolinie jest obecnie najbardziej europejskim z miast peruwiańskich.

Wędrując po starej jego części chwilami traciliśmy świadomość miejsca, czasu i przestrzeni. Zastanawialiśmy się czy nie znajdujemy się przypadkiem w sercu któregoś z miast Hiszpanii, czy Portugalii.
Tylko inaczej wyglądający i ubrani ludzie sprawiali, że wracaliśmy do rzeczywistości.

Po dwóch dniach „ odpoczynku”, zostawiwszy większość ekwipunku u naszych gospodarzy ruszyliśmy lokalnym autobusem w stronę inkaskiej twierdzy Ollantaytambo.

Nie mieściło nam się w głowach jak na tak wysoką górę, na której twierdzę zbudowano, wciągnięto doskonale obrobione i ważące nawet po kilka ton bloki granitu?.

Najbliższy kamieniołom znajdował się o 50 km od tego miejsca, licząc w linii prostej!?

Niesamowite!?

Po kilku godzinach, syci wrażeń, raźno schodziliśmy do miasteczka leżącego u podnóża góry. Z uśmiechem witaliśmy wyczerpanych do granic wytrzymałości zachodnich turystów, którzy mieli jeszcze przed sobą ponad 2 godziny wyczerpującego marszu.

3000m wysokości to nie przelewki.

Przenocowaliśmy w pobliskim miasteczku Urubamba, gdzie dotarliśmy rozklekotaną ciężarówką i wcześnie rano zameldowaliśmy się na stacji kolejowej.

Mieliśmy zamiar dojechać do „88 km” , malutkiej stacyjki skąd, po przekroczeniu rzeki Urubamby w ciągu 3 dni powinniśmy dotrzeć do ostatniej stolicy Inków, Machu Picchu.

Po zdobyciu przez Hiszpanów stolicy Cusco, ostatni władca Imperium Manco Inca umknął konkwistadorom i schronił się w górach.

Pomimo wieloletnich wysiłków wojska Pizarro nigdy nie natrafiły na ślad tego legendarnego miasta. Powątpiewano w prawdziwość legend mówiących o wspaniałym leżącym w niedostępnych górach wielkim mieście.

Dopiero w 1911 młody amerykański badacz Hiram Bingham jako pierwszy odkrył na ostrym granitowym grzbiecie tajemnicze ruiny nieznanego miasta.

Do roku 1960 uważano, że ruiny Machu Picchu – bo tak zwali je potomkowie inkaskiej potęgi – to legendarna Vilcabamba. Przeprowadzone dokładne badania zadały kłam tej teorii. Obecnie wiemy, że Vilcabamba położona jest gdzieś w głębi tropikalnych lasów Amazonii.

Stwierdzenie tego faktu w najmniejszym nawet stopniu nie umniejsza odkrycia Hirama Binghama. Odkryto ruiny miasta, w którym schronił się ostatni Inca, miasta w całości zbudowanego z kamienia z mistrzostwem i precyzją, trudną do osiągnięcia nawet przez współczesnych.

Miasto stanowiło zwartą architektoniczną całość, było jedynym tego typu w Peru i jednym z niewielu na świecie. Musimy pamiętać, że inkascy budowniczowie nie znali narzędzi ze stali, nie posługiwali się też kołem. Kamień brany do budowy ciosany był narzędziami z obsydianu, a następnie szlifowany przy pomocy piasku i wody.

Gdzie się pchacie gringo!? Jedźcie swoim, pociągiem i nie zajmujcie nam miejsca, jest i tak cholernie ciasno.

Usłyszeliśmy z ust przysadzistej Indianki, gdy zdecydowanie przesunęliśmy jej dwa wielkie toboły leżące w przejściu niemiłosiernie zatłoczonego wagonu.

Nie chcieliśmy zbytnio się stawiać, wsiedliśmy do lokalnego (nie dla turystów) pociągu i to bez biletów. Nie reagowaliśmy więc na zaczepki.

Z konduktorem poszło znacznie lepiej, okazał się bardziej niż liberalnym pracownikiem kolei peruwiańskich i bez wstrętu zaopiekował się zwitkiem banknotów wsuniętym do ręki.

Szeroki uśmiech, który pojawił się na jego twarzy świadczył

o tym, że wspólnie zrobiliśmy dobry interes.

Tutaj wisi cennik – odpowiedział beznamiętnie kasjer w budce przy moście.

Zapłaciliśmy 10x więcej niż miejscowi obywatele i po wpisaniu swoich personaliów do specjalnej księgi przeszliśmy przez most na drugą stronę rzeki. Pod nami słychać było ryk spienionej i rwącej o tej porze roku Urubamby. Prawie natychmiast znaleźliśmy się na „Drodze Inków”.

Mieliśmy do pokonania jedynie mały fragment tego wielkiego traktu komunikacyjnego Imperium Słońca.

Cóż to bowiem jest 40 km, gdy ma się do dyspozycji ponad
20 000 km dróg zbudowanych na potrzeby komunikacyjne państwa.

Może chcecie kawałek pojechać konno? Odprowadzam konie do sąsiedniej wioski, wezmę niedrogo.

Zdecydowałem się jako jedyny i po paru minutach bardzo tego żałowałem. Ścieżka którą do tej pory szliśmy wyglądała z perspektywy piechura dość niewinnie.

Z końskiego grzbietu wszystko zaczęło wyglądać zupełnie inaczej. Miałem wrażenie, że bezpośrednio pod kopytami mojego wierzchowca otwierają się kilkusetmetrowe przepaście.

W niektórych miejscach po prostu „strach się było bać”. Nadrabiając miną zamykając oczy, trzymając się kurczowo końskiej grzywy dojechałem jakoś do rozwidlenia ścieżki.

Długo nie mogłem dojść do siebie.

Zaplanowaliśmy naszą trasę w taki sposób, aby zawsze przed zmrokiem dotrzeć do wyznaczonych na trasie obozowisk.

Było to o tyle ważne, że jedynie w tych miejscach można znaleźć wodę, a poza tym, co również niezmiernie istotne „w gromadzie bezpieczniej”.

Nie dawaliśmy rady iść jednak tak szybko jak planowaliśmy. Było już zbyt ciemno, aby bezpiecznie kontynuować marsz. Musieliśmy zanocować w ruinach inkaskiej twierdzy.

Duchy inkaskich wojowników strzegących tej tajemniczej drogi pilnowały tym razem także i naszego spokoju.

Wiedziały zapewne, że jesteśmy z kraju, który kilkaset lat temu przyjął gościnnie na zamku w Nidzicy inkaską księżniczkę, o czym zaświadczały pęki kipu znalezione pod schodami przy głównej bramie!?.

Uważajcie – na tych schodach lubią wygrzewać się węże. O tam jest tablica ostrzegająca przed tymi gadami – powiedział Mirek, który jako jedyny kolejny raz pokonywał tę trasę.

Jednak to nie węże , ani żarłoczne mikroskopijne muszki były naszym największym utrapieniem.
Najbardziej dały nam „popalić” schody. Setki, a może nawet tysiące schodów jakie przyszło nam pokonać na „Drodze Inków” powodowało, że nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa.

Na trzeci dzień, po przejściu przerzuconego nad przepaścią mostu dotarliśmy wreszcie do miejsca skąd naszym oczom ukazać miał się jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi.

Niestety gęsta mgła spowijała swym całunem wszystko dookoła, absolutnie nic nie było widać. Nie było też możliwości, aby iść dalej.

Musieliśmy czekać.

Po ok trzech godzinach, mgły jak kurtyna w teatrze powoli się podniosły i to co zobaczyliśmy zaparło nam dech w piersiach. Dla tej jednej , jedynej chwili, warto było gnieść się w pociągu, „tłuc się” po górach, oblewać potem, moknąć i znosić niewygody.

Ostatnia, nigdy nie zdobyta, twierdza Imperium, oświetlona złocistymi promieniami południowego słońca, wyłoniła się w dole, rozpostarta majestatycznie na skalnym grzbiecie.

Teraz już dokładnie wiedzieliśmy dlaczego to właśnie miejsce nazwano niegdyś Bramą Słońca.

Późnym popołudniem, jako ostatni zwiedzający opuściliśmy to magiczne miejsce.

Prawie biegiem , starając się przegonić znikający za zakrętem autobus dotarliśmy niespodzianie do stacji kolejowej wpadając wprost na stragany oferujące zimne napoje.

Cywilizacja pełną gębą.

Co, tylko po jednej butelce? – zapytał z uśmiechem barman – , rzeczywiście , dlaczego tylko po jednej – pomyśleliśmy i wlaliśmy w siebie z wyraźnym zadowoleniem w oczach kolejną porcję chłodnego piwa.

Skąd jesteście? – padło pytanie właściciela przenośnego baru.

Z Europy odpowiedzieliśmy.

Ale skąd dokładnie, jakoś dziwnie mówicie – ano, z Polski

  • Acha Jan Paweł I I – powiedział nasz rozmówca przyjaźnie się uśmiechając.
    Po półgodzinnym odpoczynku w doskonałych humorach nie spiesząc się poszliśmy po torach kolejowych w stronę oddalonego o 2 km, słynącego z gorących źródeł miasteczka Aqua Caliente.

Ulokowaliśmy się w przytulonym do skał hoteliku, a po kilku minutach pławiliśmy się już w basenach wypełnionych po brzegi ciepłą, gorącą i bardzo gorącą wodą.

Co kilka minut biegliśmy do przepływającego nieopodal, zimnego „jak zaraza” potoku, aby ochłodzić rozgrzane ciała.

Radzę wam odwiedzić jeszcze kanion Colca. Spotkałem tam waszych alpinistów, bo jesteście z Polski, prawda!? –

odezwał się w pewnym momencie siedzący na sąsiednim kamieniu peruwiański inżynier

  • mają tam doskonały ser, no i te prawie pionowe ściany kanionu sięgające 2000 m wysokości!?.

Musicie koniecznie tam pojechać, nie będziecie żałować.

Kiwaliśmy ze zrozumieniem głowami, ale wiedzieliśmy, że tym razem nic z tego nie będzie, byliśmy już umówieni w La Paz.

Zapadł zmrok, a my nie czuliśmy, że mamy w nogach prawie 50 km marszu, pokonanie kilku przełęczy leżących ponad 3500m n.p.m., no i te tysiące schodów.

Nasze zmęczenie ulotniło się wraz z parą z tych gorących źródeł.

Najrozleglejszym na naszej trasie, przed stolicą Boliwii,

a jednocześnie największym portem, najwyżej położonego żeglownego jeziora Świata, było Puno.

Wcześnie rano taszcząc z niemałym trudem w stronę stacji kolejowej nasze pokaźne bagaże świadomi byliśmy, że chwila nieuwagi i możemy stać się ubożsi o torbę, czy też plecak.
Nie reagowaliśmy więc zupełnie na propozycje „przygodnych dobrych samarytan”, oferujących swoją pomoc w niesieniu naszych gratów.

Po kilkudziesięciu minutach, jak mówią nasi górale, „sarpacki” udało się nam dotrzeć, bez strat, na dworzec i z uczuciem ulgi zająć miejsca w wagonie.

Jezioro Titicaca leży na wysokości ponad 3800m n.p.m. ma długość ok. 230 km, a jego największa szerokość to 97 km

Mieliśmy w planie odwiedzić pływające trzcinowe wyspy, o których tak wiele słyszeliśmy.

To właśnie tutaj, Thor Heyerdahl pod koniec lat 60 ubiegłego stulecia znalazł specjalistów, którzy pomogli jemu zbudować swoją pierwszą trzcinową łódź/tratwę „RA”.

Już na przystani okazało się, że pierwsza łódź z turystami rusza w stronę głównej wyspy Uros dopiero o godz. 9 rano.

No cóż do „czekania” byliśmy już przyzwyczajeni.

Zastanawialiśmy się co zastaniemy na tych dziwnych wyspach. Przewodniki turystyczne rozpisywały się o ludziach na nich mieszkających, o połowach ryb, o sztuce jaką tam uprawiają, o trzcinowych domach, o dzieciach chodzących do jedynej na Świecie szkoły, „na wodzie”, o stoczni i szkutnikach budujących do dnia dzisiejszego wspaniałe trzcinowe łodzie.

W przewodnikach można było znaleźć TO wszystko.

Jakoś jednak w żadnym z nich nie znaleźliśmy informacji, że wyspy te są niezamieszkałe, że „ludność” tych wysp przebywa na nich jedynie czasowo.

Nie było ani słowa o tym, jak to o godz. 8 rano z Puno wypływa na wyspy codziennie, do pracy, kilkadziesiąt osób.

Pracy, która kończy się w momencie kiedy ostatni turyści opuszczą wyspy, czyli o godz. 16.

Czysta, żywa „Cepelia”.

Trochę zmęczeni , trochę rozczarowani wróciliśmy do hotelu.

Wcześnie rano, nie oglądając się za siebie, wsiedliśmy do autobusu. Droga cały czas wiodła wzdłuż tego wspaniałego Morza Inków. Z licznych wzniesień roztaczał się niezapomniany widok na majestatyczne, nieruchome, granatowo-błękitne wody jeziora. Zafascynowani widokami niepostrzeżenie zbliżyliśmy się do miasteczka Copacabana gdzie mieliśmy mieć przesiadkę. Copacobana leży na półwyspie o tej samej nazwie. To znane w całej Ameryce Łacińskiej Centrum Maryjne skupiające na uroczystościach religijnych mieszkańców nie tylko graniczących ze sobą krajów, czyli Peru i Boliwii.

Z miasta można bardzo łatwo dopłynąć na jedną z najciekawszych wysp jez. Titicaca, na owianą wieloma legendami (również o zatopionym w pobliżu jej brzegów wielkim inkaskim złotym skarbie) Wyspę Słońca.

Po 10 godzinach jazdy, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, dotarliśmy do najwyżej położonej stolicy Świata – La Paz.

Wjeżdżaliśmy do miasta od strony el Alto.

Widok szarych, często zrujnowanych i zaniedbanych domów nie nastrajał optymistycznie.

Mijając lotnisko leżące na wysokości ponad 4100m n.p.m. zastanawialiśmy się jak dają sobie radę i jak się czują turyści przylatujący tutaj samolotami?.

Szeroką autostradą miejską dojechaliśmy wreszcie do centrum położonego , bagatela , na wysokości 3500m n.p.m..

Pierwsze wrażenie jakie odnosi się chodząc po mieście, to to, że wszędzie jest pod górę.

Z zazdrością patrzyliśmy na „tubylców” poruszających się bez najmniejszego wysiłku i to nierzadko z wielkimi bagażami na plecach.

W nocy, pomimo zmęczenia nie udawało się zasnąć.

Mimo kilkunastodniowej już aklimatyzacji, lekkie symptomy choroby wysokościowej nie ustępowały.

Sporo czasu musiało jeszcze upłynąć, zanim zaczęliśmy i my spacerować po mieście bez zadyszki, kołatania serca i spać całą noc bez przerw…
W naszych planach wyprawowych był przewidziany krótki odpoczynek w tym mieście, zakupy żywności, narzędzi i innego niezbędnego w poszukiwaniu złota dodatkowego wyposażenia.

Musieliśmy przygotować też do jazdy leciwy już nieco pojazd. Mieliśmy zamiar wyruszyć do odległego o kilkaset kilometrów miasteczka, którego próżno szukać na mapie, aby następnie już na własnych nogach przejść na drugą stronę działu wodnego.

Przejść na tę stronę Andów skąd cała woda spływa do Oceanu Atlantyckiego.

Jednym słowem chcieliśmy dotrzeć na stare wyrobiska inkaskie leżące nad rzeką Lahti.

Wyładowanym do granic możliwości samochodem ruszyliśmy

w nieznane. Podróż miała być łatwa i przyjemna, tak przynajmniej zapowiadał główny organizator naszej wyprawy Marek, na zaproszenie którego znaleźliśmy się w Boliwii.

Jak zwykle w takich przypadkach bywa nie obeszło się bez kłopotów i niespodzianek.

Rzeczywistość okazała się bardziej przerażająca niż byliśmy sobie w stanie wyobrazić.

Szeroka i początkowo bardzo wygodna szosa zmieniła się w wąską, ledwo utwardzoną drogę bez żadnych zabezpieczeń od strony kilkusetmetrowych przepaści jakie otwierały się pod kołami naszego samochodu.

Wrażenie „zawieszenia w powietrzu” potęgowała organizacja ruchu, – pierwszeństwo przejazdu w tutejszych górach mają ZAWSZE pojazdy jadące pod górę. One też trzymają się tej strony drogi od zbocza.

Dla samochodów jadących z góry obowiązuje więc ruch lewostronny, bezpiecznie minąć się można jedynie w specjalnie wyznaczonych, poszerzonych miejscach. Spóźnienie się, lub nie trafienie w odpowiednim czasie na mijankę to nierzadko kilkaset metrów cofania.

Manewr bardzo stresujący. Kolejny raz zobaczyliśmy umieszczone co kilkaset metrów na poboczu i na skałach krzyże,

a w głębi przepaści, częściowo już porośnięte przez dżunglę wraki samochodów nie pozwalające zapomnieć o tych , którym się nie udało. Kto nigdy nie robił takich manewrów na wąskiej górskiej drodze, ten nie zrozumie co przeżywaliśmy.
W pewnym momencie na krawędzi drogi zobaczyliśmy skromny , ale dość wysoki obelisk. Zatrzymaliśmy się zaciekawieni, aby sprawdzić co to jest!?

Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że właśnie w tym miejscu kilkanaście lat wcześniej przedstawiciele zwycięskiej partii politycznej po wygranych wyborach pozbyli się „kłopotliwej” opozycji.

Ponad 30 parlamentarzystów partii, która przegrała wybory wrzuconych zostało do przepaści.

Bardzo byliśmy poruszeni tak radykalnym rozwiązaniem problemów politycznych.

Cóż, co kraj to obyczaj!?

Po pewnym czasie gdy znaleźliśmy się już na Altiplano okazało się, że możemy mieć kłopoty, żeby przed zmierzchem dotrzeć do rozwidlenia „dróg”.

No i stało się, na zupełnie pustej, pozbawionej jakichkolwiek punktów orientacyjnych równinie, gdzie droga jest pojęciem raczej umownym….. zgubiliśmy się.

Nie trafiliśmy, nie dostrzegliśmy w zapadającym zmierzchu, kopczyka kamieni oznaczającego zjazd w „boczną drogę”.

Po prawie dwóch godzinach nocnej jazdy po pustkowiach, zrezygnowaliśmy.

Całe szczęście, że samochód miał również napęd na przednią oś, inaczej byłoby z nami kiepsko.

Cóż było robić zjedliśmy co mieliśmy pod ręką , rozbiliśmy namioty i poszliśmy spać, z nadzieją, że następnego dnia znajdziemy właściwy szlak.

Dotkliwe zimno postawiło nas wczesnym rankiem do pionu. Okazało się, że zatrzymaliśmy się ok. 500m od wioski, w której mieliśmy nocować.

W znacznie lepszych humorach, ruszyliśmy dalej. Bez kłopotu trafiliśmy na drogę zbudowaną dla potrzeb pobliskiej kopalni złota.

Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do celu.

Samochód był nam już niepotrzebny.

Lepiej nie pchajcie się tam. Droga jest bardzo niebezpieczna, ścieżki miejscami tak wąskie, że nawet lamy nie potrafią się na nich utrzymać. No i bojownicy Świetlistego Szlaku….
Lepiej się tam nie pchajcie.

Nie wiedzieliśmy czy wierzyć w te ostrzeżenia. Wkraczaliśmy na złotonośne tereny i udzielający informacji miejscowi poszukiwacze złota widzieli w nas poważnych konkurentów.

Kilka godzin zajęło nam wypakowanie i zniesienie do pobliskiej wioski sprzętu i żywności. Nie było to łatwe bo nazbierało się tego kilkaset kilogramów.

Żywność i cięższy sprzęt biwakowy załadowaliśmy na grzbiety lam, a sami z „lekkimi”, 25-30kg plecakami ruszyliśmy przodem. Miejscowy przewodnik twierdził, że droga jest łatwa i że on pokonuje ją w 5-6 godz.

Dobra nasza pomyśleliśmy, nie jest źle, z naszymi plecakami powinniśmy uporać się w 12-14godz.

Zapomnieliśmy niestety, o jednej bardzo ważnej sprawie. Zapomnieliśmy o tym ,że urodziliśmy się prawie na poziomie morza, a wioska, z której właśnie wyruszyliśmy leżała na wysokości 3000m n.p.m.

Indiańskie ścieżki miejscami szerokie na kilkanaście centymetrów nie pozwalały na rozglądanie się dookoła i podziwianie zapierających dech w piersiach widoków.

Chwila nieuwagi groziła nieobliczalnym w skutkach upadkiem.

Z wielkim trudem, dotarliśmy o zmierzchu do wioski położonej mniej więcej w połowie drogi.

Od jednego z gospodarzy wynajęliśmy pusty dom i zostaliśmy tam na noc. Byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy siły żeby zjeść cokolwiek.

Dzień następny wstał razem z nami słoneczny i jak my uśmiechnięty. Zniknęły gdzieś chmury i mgły, wyszło słońce.

Po skromnym śniadaniu ruszyliśmy dalej.

Łatwa i prosta , według słów miejscowych mieszańców, droga zabrała nam prawie dwa dni, wyciskając z nas , już nie siódme, ale dziesiąte poty. Pokonaliśmy kilka przełęczy leżących na wysokościach 3500-4000m.

Na uginających się nogach i z omdlałymi ramionami dotaszczyliśmy wreszcie na miejsce nasze 30kg plecaki.
Byliśmy na miejscu.

Rozbicie namiotów i budowa kuchni polowej zajęło nam czas do popołudnia.

Nad paleniskiem zrobionym z kamieni wydobytych z płynącej nieopodal rzeki umieściliśmy dwumetrową rurę, jedną z wielu, które pozostały po niemieckich poszukiwaczach pracujących w tym rejonie w latach 20 ubiegłego stulecia.

Rura, ważąca kilkanaście kilogramów zrobiona była z 2-3mm blachy pracowicie znitowanej na całej długości.

Komin sprawdził się doskonale. Codziennie jeden z nas miał dyżur kucharski. Do obowiązków kucharza należało nazbieranie drewna, przyniesienie wody, rozniecenie i pilnowanie ognia, no i oczywiście przygotowywanie posiłków.

Śniadanie to było zazwyczaj tzw. małe piwo, natomiast obiad przysparzał już znacznych kłopotów i wymagał kilku godzin pracy. Nie należy zapominać, że rozbiliśmy nasze obozowisko na wysokości 3500m n.p.m., gdzie woda wrze w temp ok. 85 st. Celsjusza. Ugotowanie fasoli, naszego podstawowego dania (moczonej przez całą noc) graniczyło z cudem i zajmowało od 5-6 godzin. Praktycznie zaraz po śniadaniu zaczynaliśmy przygotowania do obiadu.

Pierwsze dwa tygodnie zajęła nam wyczerpująca praca polegająca na pozyskiwaniu w dżungli materiału budowlanego. Ścinaliśmy tonkin (rodzaj „wyrośniętej” trawy), roślinę podobną nieco do bambusa. Następnie z przyciętych na wymiar prętów robiliśmy kratownice o wymiarach 2x2m.

Pomiędzy dwie kratownice wkładaliśmy pęki trawy, aby po związaniu obydwu elementów , otrzymać doskonały prefabrykat ścienny. Byliśmy pierwszymi w tej części Świata budowniczymi, którzy zastosowali technologię „wielkiej płyty” w andyjskim budownictwie domowym.

Praca szła bardzo opornie. Na tej wysokości gdzie przebywaliśmy jest ok. 20% mniej tlenu w powietrzu niż na poziomie morza.

Jednak po dwóch tygodniach udało nam się w końcu postawić DOM, najokazalszy w okolicy.

Byliśmy bardzo dumni z naszego dzieła.
Przechodzący obok obozowiska miejscowi poszukiwacze złota cmokali z zachwytem, przysiadając czasami na specjalnie dla gości przygotowanej ławeczce..

Uroczystą obiadokolację podaliśmy już w nowej siedzibie.

Mogliśmy teraz spokojnie zająć się pracami związanymi z poszukiwaniem złota.

Do przybycia następnej karawany z ciężkim sprzętem i kolejną porcją żywności musieliśmy zbadać wyznaczony odcinek rzeki, pobliskie wodospady i oznakować miejsca, w których możliwe byłoby ustawienie pompy i płuczki.

Penetrację prowadziliśmy w dwuosobowych zespołach.

W najbardziej obiecujących , naszym zdaniem, miejscach braliśmy próbki żwiru i piasku i przepłukiwaliśmy je na specjalnej misce zwanej tutaj bateą.

Nawet niewielkie drobiny złota, które udawało nam się oddzielić od żwiru i iłu wprawiały nas w doskonały humor.

W czasie swoich wędrówek co chwilę spotykaliśmy miejscowych poszukiwaczy, którzy nierzadko całymi rodzinami pracowali od świtu do nocy w niewielkiej odległości od naszego obozu. Początkowo bardzo niechętnie rozmawiali z nami, biorąc nas zapewne za inspektorów rządowych , których zadaniem było sprawdzać czy wszyscy poszukiwacze posiadają odpowiednie koncesje.

Gdy jednak przekonali się, że my także szukamy złota, a na dodatek nie wchodzimy im w paradę pozwolili na coraz bliższy kontakt.
Patrzyliśmy z zapartym tchem, zaniedbując własne poszukiwania, jak przy pomocy prymitywnych narzędzi, łomów, łopat i drewnianych drągów przesuwano na nowe miejsca koryta płynących potoków.
Nie mogliśmy wyjść z podziwu nad mistrzowskim opanowaniem budowy prymitywnych, ale jakże skutecznych akweduktów dostarczających niezbędną do płukania urobku wodę, z odległości nawet kilkuset metrów.
Ze zdumieniem przyglądaliśmy się płuczkom-sitom wykonanym z pociętych równo kawałeczków łodyg tonkinowych. Pomiędzy dwie tonkinowe warstwy wkładano, gęsto ubijając, kępki mchu. W tym właśnie mchu zbierały się wypłukane z iłu i piasku drobinki złota.

Przyglądając się ich pracy, doznałem olśnienia, dotarło do mnie, że wyprawa Jazona z Argonautami, na Argo, do Kolchidy po „złote runo” , to nic innego jak wyprawa na złotonośne tereny dzisiejszej Gruzji czy też Abchazji.
W tych krajach, jak to już dzisiaj wiadomo, do koncentracji złotego urobku wykorzystywano powszechnie owcze skóry. Na rozpostartą skórę sypano ił i piasek przepłukując jednocześnie urobek wodą. Pod koniec dnia ostrożnie wyjmowano złotonośną pułapkę, rozkładając ją na kamieniach. Czekano aż wyschnie, złoto wytrzepywano i znowu skóra była gotowa do powtórnego użytku. Czasami zamiast suszyć, skóry ze złotym piaskiem po prostu spalano w ognisku.

Stopiony złoty żużel rozdrabniano następnie w kamiennych moździerzach i po przepłukaniu zalewano rtęcią. Powstały w ten sposób amalgamat ogrzewano i po odparowaniu rtęci pozostawał już prawie czysty złoty „piasek”.
Dokładnie taką samą technologię stosowano i tu, nad rzeką Lahti, z tą jedynie różnicą, że w Andach spalano w ognisku nie owcze skóry, a wilgotny mech z drobinami złotego piasku. Byliśmy zachwyceni pomysłowością i pracowitością miejscowych poszukiwaczy.
Szokowało nas jak przy pomocy tak prymitywnych metod można było osiągnąć tak zadowalające rezultaty. 4-5 osobowy zespół (najczęściej rodzina) był w stanie wydobyć w ciągu sezonu złoty piasek i samorodki zwane pepa, za 5000 – 10000 USD.

Tak jak w grze w Totka, zdarzają się przypadki, że poza złotym piaskiem trafiano także na złote samorodki.
To właśnie przytrafiło się naszemu boliwijskiemu znajomemu, kiedy to podczas jednej z ekspedycji, na „naszej rzece”, po uderzeniu kilofem w skałę wysypało się jemu na buty 14 kg złotych samorodków pomieszanych ze złotym piaskiem.
Na własne oczy widzieliśmy jeden z nich, ważył kilkadziesiąt gramów, a na dodatek miał kształt Ameryki Południowej!?.
Coś wspaniałego!

To właśnie ta pepa była bezpośrednią przyczyną dla której znaleźliśmy się w tym złotonośnym miejscu.

Prowadziliśmy intensywne badania dna rzeki, sprawdzaliśmy skalne „kieszenie”, nawet te w wodospadach, mając nadzieję , że może nam też przytrafi się coś podobnego.
Gdy znaczny odcinek rzeki został spenetrowany rozpoczęliśmy badanie potężnej moreny zepchniętej przed milionami lat przez napierający lodowiec.
Cały czas odnajdywaliśmy ślady działalności ludzkiej w tym rejonie. Nie tylko te sprzed kilku tygodni, czy miesięcy, ale i te sprzed dziesiątków, czy nawet setek lat. Właśnie tam, u stóp moreny, znaleźliśmy resztę porzuconych przez niemieckich poszukiwaczy rur, podobnych do tej, z której zrobiliśmy komin w naszej kuchni.
Znaleziska utwierdzały nas w przekonaniu, że miejsce przyszłego wydobycia złota zostało bardzo dobrze wybrane.
Po kilku tygodniach byliśmy zaprzyjaźnieni z większością poszukiwaczy.
Ktoś kto nigdy nie widział jak wydobywają złoto ludzie zamieszkujący te góry, nie potrafi sobie wyobrazić ile potu, a nierzadko i krwi wsiąknęło w tę złotonośną krainę. Robiąc im zdjęcia musiałem obiecać, że nie zostaną one opublikowane w ich kraju.

Zdecydowana większość z nich wydobywała bowiem złoto bez stosownej koncesji.
Badając rzekę, podglądając pracę innych …..
….. czekaliśmy.
Czekaliśmy i ogarniało nas coraz większe zniecierpliwienie i bezsilna złość.
Czyżby nasz wysiłek i ciężka praca miały pójść na marne? Karawany ze sprzętem wydobywczym i nowymi zapasami żywności nie było widać.
Tragizm sytuacji pogłębiał fakt, że przywiezione kilka tygodni temu niewielkie zapasy zaczęły się kończyć.
Zmuszeni byliśmy do bardzo skrupulatnego rozdzielana tego co pozostało, jednym słowem, radykalnie zmniejszyliśmy nasze dzienne porcje.
Nadszedł wreszcie moment, gdy z bólem serca podjęliśmy decyzję o odwrocie. Żywności zostało jedynie tyle, aby bezpiecznie opuścić góry
i dotrzeć do cywilizacji, czyli do miasteczka gdzie znajdował się najbliższy przystanek autobusowy.

Czekał nas 60 km marsz przez góry. Zaczęliśmy się pakować. Byliśmy świadomi, że w tym stanie kondycyjnym nie zdołamy zabrać wszystkiego.
Część sprzętu przenieśliśmy więc do zaprzyjaźnionych Indian. Część musieliśmy jednak porzucić. Zwinęliśmy namioty, zjedliśmy śniadanie i zamierzaliśmy wypić strzemiennego (z ostatniej zachowanej na „czarną godzinę” butelki wódki) przed czekającą nas podróżą w nieznane, gdy nagle jak duch zjawił się… …posłaniec z listami i wiadomością, że karawana z żywnością została rozładowana o dwie godziny marszu od obozu!!!.

Ponowne rozbijanie namiotów i przeniesienie tak długo wyczekiwanego prowiantu zajęło nam trzy pracowite dni.
Ponad 200 kg żarełka wylądowało w naszej spiżarni.
Niestety w przesłanej korespondencji nie było ani słowa o tym, kiedy możemy spodziewać się obiecanego sprzętu nurkowego , pomp, eżektora i reszty niezbędnego do przemysłowego wydobycia złota wyposażenia.

Urządziliśmy więc WIELKIE ŻARCIE.

Pierwszy raz od kilkunastu dni poszliśmy spać z pełnymi brzuchami.
Jak mawiali miejscowi:
„ co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze, jutro będziesz miał wolny dzień” .
Zastosowaliśmy się do tej maksymy i pogrążyliśmy w słodkim nieróbstwie, przerwanym jedynie „wyszukanymi” daniami, dostarczanymi przez dyżurnego kucharza.

Kolejne kilka tygodni zeszło nam na wędrówkach po morenie, pobieraniu prób gruntu i przepłukiwaniu pozyskanego urobku. Stopniowo szklany pojemniczek, w którym składaliśmy nasz skarb zaczął błyszczeć delikatną złotą poświatą.
Zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że bez technicznego wsparcia nie jesteśmy w stanie wydobyć więcej.

Nie mieliśmy takiego jak miejscowi poszukiwacze doświadczenia, miał nas wesprzeć specjalistyczny sprzęt.

Sprzęt, który nie dotarł.

Nie mogliśmy dłużej ryzykować.
Powoli zbliżał się wyznaczony termin, w którym musieliśmy zwinąć obóz, tym razem już definitywnie.
Żywności pozostało znowu tyle co przysłowiowy „kot napłakał”. W minorowych nastrojach opuszczaliśmy miejsca, z których indiańscy poszukiwacze wydobywają , jedynie przy pomocy kilofów, łopat i batei po kilka kilogramów złotego piasku na sezon.

KILKA KILOGRAMÓW ,brzmi to bardzo poważnie, każdy z nas wyobraża sobie od razu kilogram cukru, czy też litrową butelkę wody mineralnej!?
Ze złotem jest jednak zupełnie inaczej 4-5 kilogramów złotego piasku zajmuje objętość porównywalną z klasycznym pudełkiem zapałek.

Po kilkunastu tygodniach ciężkiej pracy na każdego z nas przypadło po ok. 20USD, w przeliczeniu na brzęczącą walutę.
Ile moglibyśmy wydobyć złota, gdybyśmy dysponowali sprzętem nie chcieliśmy nawet myśleć.

Do przebycia mieliśmy prawie 60 km . Najważniejszym było, aby trasę tę pokonać w miarę szybko i bezpiecznie.
Musieliśmy narzucić sobie ostre tempo marszu. Od okolicznych mieszkańców dowiedzieliśmy się, że autobus z miasteczka do którego mieliśmy trafić, odjeżdża tylko raz w tygodniu!?
Godzina odjazdu nie została podana precyzyjnie. Rozbieżności, w zależności od osoby udzielającej informacji, były od 2 do 6 godzin.
Aby zdążyć musieliśmy umiejętnie rozłożyć siły.
Czekały nas trzy dni intensywnego marszu.

Początkowy odcinek był nam znany i stosunkowo łatwy. Jednak pod koniec drugiego dnia zmęczenie zaczęło narastać i plecak, który niosłem z każdym krokiem stawał się coraz cięższy.
O zmierzchu nad niewielkim potokiem rozbiliśmy namioty, zjedliśmy skromną kolację i „walnęliśmy” się spać.
3 dnia po śniadaniu, zresztą śniadanie to zbyt wielkie słowo. Z puszki ryb, paru kawałków pieczywa, dwóch, czy trzech bulionów w kostkach i sporej garści rodzynek, jakie każdemu z nas przypadły w udziale, mnie pozostał jedynie bulion i pół kromki suchego chleba i to właśnie było moje śniadanie i obiad zarazem. Nic więc dziwnego, że gdy zaczął się śnieg i lód zrobiło się jeszcze trudniej. Byliśmy już bardzo osłabieni.

Przed oczami zaczęły wirować złocistoczerwone kręgi i plamy. Nie dawałem rady.
Coraz częściej przysiadałem na oblodzonych kamieniach, czując jak strużki potu spływają mi do butów.
Zauważyłem, że moi koledzy mają podobne kłopoty.
Kłopotu nie miał tylko Indianin z psem na smyczy, który pnąc się bez najmniejszego wysiłku mijał po kolei moich towarzyszy niedoli.
Zbliżał się raźno do kamienia, na którym odpoczywałem. Mijając mnie uśmiechnął się szeroko , pozdrowił i po chwili zniknął za zakrętem drogi.
Musiałem wyglądać dość dziwnie z rozdziawioną gębą i opadniętą z wrażenia szczęką, gdy zorientowałem się , że towarzyszące Indianinowi zwierze to nie pies, a czarna jak węgiel ….
….. ŚWINIA prowadzona na smyczy.

No tego było już za wiele, żeby nas wytrawnych andystów, (tak nam się przynajmniej zdawało) wyprzedzała na trasie świnia wędrująca na targ. Zerwałem się z miejsca starając się dotrzymać kroku tej dziwnej parze, próbowałem jednocześnie wydobyć z plecaka aparat fotograficzny. Zanim wszystko przygotowałem, zniknęli za najbliższym zakrętem i tyle ich widziałem. Pozostało po nich wspomnienie , drżące łydki, kołatanie serca i przyśpieszony oddech.
Maszerowaliśmy dalej i po ponad godzinie intensywnej wspinaczki, przerywanej częstymi odpoczynkami, osiągnęliśmy najwyższy punkt naszej trasy.

Jak się później okazało pokonaliśmy, taszcząc 25-30kg plecaki, wysokość ponad 5000m n.p.m.

Jeszcze nigdy w życiu tak wysoko nie byłem. Jeszcze dzisiaj dziwię się jak udało się to wszystko przetrzymać i dotrzeć na taką wysokość.
W kasecie od filmu zostawiliśmy swoje namiary, położyliśmy na największym głazie, przykryliśmy usypanym sporym kopczykiem z mniejszych kamieni i ruszyliśmy w dół. Z prawie dwugodzinnym wyprzedzeniem dotarliśmy do stojącego już na przystanku autobusu.
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku usadowiliśmy się na wąskich siedzeniach.
Sakramentalne „dokumenty proszę” wyrwało nas z zadumy.
Nad nami stał urzędnik „imigration” (byliśmy przecież w strefie przygranicznej) świdrując nas oczami.
Zaczęliśmy szperać po kieszeniach.

Jeden z was pójdzie razem ze mną

Zastanawialiśmy się o co chodzi, przecież dokumenty mieliśmy w porządku.
W biurze na pięterku, gdzie zastałem jeszcze jednego dobrze odkarmionego strażnika prawa wszystko się wyjaśniło.

Za dwa dni jest tu u nas wielkie święto i w związku z tym chcieliśmy kupić naszym dzieciom większą ilość słodyczy.

Patrzyłem to na jednego, to na drugiego udając, że nie mam pojęcia, o co chodzi.
Musieli mi kilka razy tłumaczyć, zastanawiając się chyba w duchu, że niby turysta, obcokrajowiec, z Europy, a ciemny jak tabaka w rogu – nic nie kapuje.
Gdy wreszcie „zrozumiałem”, zbiegłem szybko do autobusu i po chwili przyniosłem im i z szerokim uśmiechem wręczyłem – trzy dolary USA (trudniej podzielić), oraz … sto złotych polskich, mówiąc że mają wartość ponad 20 USD!?.
To wszystko co uzbieraliśmy, powiedziałem – w górach pieniądze nie były nam potrzebne.
Wyrazu ich twarzy nie starałem się zapamiętać. Porwałem paszporty i pobiegłem do autobusu, który natychmiast ruszył. Za oknami panowały nieprzeniknione ciemności. Czekała nas upojna noc i pół następnego, równie upojnego, dnia. Razem ponad 18 godz. jazdy w niezbyt wygodnym, zatłoczonym, nieogrzewanym i rozklekotanym pojeździe.

Kto nigdy nie podróżował w ciągu nocy podobnym środkiem lokomocji, w dodatku na wysokości ponad 4000m, gdzie temperatura, nawet w środku lata, spada znacznie poniżej zera, ten nie jest w stanie wyobrazić sobie, ile „wrażeń” może dostarczyć taka jazda.
Szczególnie „miło” wspominamy cofania nad przepaściami. Autobus był dość długi i nie mieścił się w większości zakrętów, należało więc pokonywać je w kilku podejściach. Jazda po płaskich odcinkach drogi przypominała jazdę po tarce do prania bielizny. Słabiej osadzone plomby wypadały nam z zębów nie dając ani na chwilę zmrużyć oka.
NIGDY WIĘCEJ powiedzieliśmy sobie, gdy wreszcie szczęśliwie dojechaliśmy do La Paz.

Tak zakończył się nasz sen o bogactwie, sen o złocie, które jak to sobie wymyśliliśmy pół roku wcześniej, miało na nas czekać
w górach.
Jechaliśmy po to ZŁOTO tak, jak się jedzie do pobliskiego banku.
Rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

Z La Paz ja Mirek i Jacek ruszyliśmy w stronę Limy, żeby jak to mieliśmy zaplanowane, poprzez Kubę i Meksyk dotrzeć do USA,

ale to już zupełnie inna historia……

PS
Mariusz pozostał w Boliwii. Miał zamiar w następnym sezonie powrócić na złotonośne tereny i na własnej skórze sprawdzić jak będzie wyglądało wydobywanie złota metodami przemysłowymi. Miał zamiar z nową ekipą ponownie spróbować szczęścia.
Tak też się stało, jednak rezultaty jakie osiągnęli po kilkunastu tygodniach ciężkiej pracy w przeliczeniu na „żywą gotówkę” były równie mizerne.
Pomimo użycia specjalistycznego sprzętu nurkowego, eżektora i specjalnej płuczki na każdego z członków ekipy przypadło niewiele ponad 200USD !?
Bardzo możliwe, że popełnili ten sam błąd co my rok wcześniej?
Bardzo możliwe, że tak jak i my zabrali ze sobą w góry czosnek!?
Już po powrocie do Limy, tuż przed wylotem na Kubę, dowiedzieliśmy się, że poszukiwacze złota, pod żadnym pozorem nie powinni zabierać ze sobą czosnku.
Złoto nie lubi jego zapachu i „chowa się” przed wszystkimi, którzy go jedzą.
Niestety wtedy nikt z nas o tym nie wiedział i kupiliśmy kilka kg czosnku – najlepszego , najostrzejszego w całym La Paz .!
Tak jak i nam, im także nie udało się zostać jednocześnie zdrowymi, pięknymi i bogatymi.
No cóż, albo zdrowie, albo złoto.

marzec 2006 – ale historia zdarzyła się wiele lat wcześniej